Wywiad

ICH nie można nauczyć się z książek – wywiad z Przemysławem Kossakowskim, współtwórcą programu „Down the Road. Zespół w trasie”

Opublikowano

zdjęcie: materiały prasowe TVN/K. Laksa

Zyta Czechowska: Przemku powiedz, na początku, coś o sobie…
Przemek Kossakowski: Mam zawsze kłopot z przedstawianiem się… Czasami ludzie nazywają mnie dziennikarzem, co jest trochę na wyrost. Prowadzę programy telewizyjne, ale myślę, że to nie zawsze czyni człowieka dziennikarzem. Jestem poniekąd częścią polskiego show – biznesu i polskich mediów. Staram się, w tym co robię, jednak przemycać jakieś ważne treści i elementy. Chciałbym, żeby to, co jest w moich programach, było nauką… Zawsze staram się prowadzić te, które wywołują we mnie wielkie zaciekawienie. Dzięki temu wiele się uczę i jeżeli ktoś, kto ogląda moje programy, także się czegoś nauczy to jestem z tego najbardziej zadowolony.

Osiągnąłeś sukces? Czy jesteś osobą spełnioną? Czy to co robisz, zasługuje na to, żeby o tym wszem i wobec mówić? Jesteś osobą godną naśladowania?
To bardzo trudne pytania… Mam duży kłopot, żeby wskazywać na siebie i mówić, że jestem wzorem do naśladowania. W swoim życiu popełniłem bardzo dużo błędów. Myślę, że tak jak każdy. Każdy z nas jest jednak inny, odrębny i odmienny. Każdy ma swoją drogę..

Zapytałam w taki sposób, ponieważ często myślimy o osobach znanych i rozpoznawalnych medialnie, że są to osoby bardzo niedostępne. I, że to co robią jest zarezerwowane dla nich…
Oj nie, absolutnie nie… Wszyscy ludzie, których widać w telewizji czy na ekranach komputerów, wszystkie te tzw. gwiazdy, są przede wszystkim zwyczajnymi ludźmi, którzy mają różnego rodzaju problemy, którzy przeżywają je tak jak każdy. Sam jestem tego najlepszym przykładem, ponieważ przez większość swojego życia byłem zupełnie z drugiej strony. Rozumiem ludzi, którzy patrzą na gwiazdy i uważają, że ci ludzie – my – osiągnęliśmy coś, co jest nie do osiągnięcia dla innych. To absolutna nieprawda… Sam zacząłem pracować w telewizji w wieku około czterdziestu lat. Do czterdziestki nie miałem nic wspólnego z showbiznesem i gdyby ktoś mi powiedział jakieś dziewięć lat temu, że będę prowadził programy telewizyjne i ludzie będą mnie zaczepiać na ulicy, prosić o wspólne zdjęcie lub autograf, to uznałbym, że to dość dziwne. Nigdy o takim życiu nawet nie marzyłem, ani – przyznam – nigdy nie byłem w niego zapatrzony. I to nie było wcale takie łatwe, aby odnaleźć się w świecie zupełnie innym od tego, w którym funkcjonowałem do tej pory. Ale udało się… Uważam, że udało mi się przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze – kiedy dostałem szansę, to nie oglądałem się za siebie i nie
kalkulowałem… Nie myślałem, czy to mi się opłaci czy nie, tylko złapałem się tego i zrobiłem wszystko, żeby tę szansę wykorzystać i wyciągnąć z niej jak najwięcej. A druga rzecz… Uważam ją za bardzo ważną i o której ludzie, którzy zrobili karierę często zapominają, to… Są ludzie dookoła nas. Mnie w tej całej drodze bardzo dużo ludzi pomogło i nadal pomaga. Czasem mam wrażenie, że ludzie, którzy znajdują się na świeczniku zapominają o tym i wydaje im się, że wszystko zawdzięczają sobie. A tak nie jest! W życiu każdego z nas pojawiają się ludzie, którzy pomagają i najważniejsze jest to, aby pamiętać o nich, kiedy już jesteśmy na tym przysłowiowym szczycie. Ktoś kiedyś powiedział: „…bo kiedy będziesz spadał z tego szczytu, to Ci wszyscy ludzie będą Cię mijali…”.

Ciężką, systematyczną pracą, determinacją, dążeniem do realizacji swoich marzeń, można rzeczywiście każdy szczyt zdobyć… Jak to było z Tobą? Czy Ty byłeś zawsze takim ciekawym świata i empatycznym chłopakiem?
Fakt, zawsze byłem ciekawy świata i zawsze byłem skłonny robić rzeczy, które nie były zbyt rozsądne. Każdy dzieciak ma na koncie jakieś szaleństwa. Wychowywałem się na osiedlu na peryferiach Częstochowy. Mieliśmy w okolicy lasek, w którym biegaliśmy, ganialiśmy się i udawaliśmy partyzantów. Kiedy myślę o tym, co robiłem w młodości to dziwie się, że jeszcze żyję. Mam na swoim koncie kilka szaleństw, ale – uważam – że nigdy nie skrzywdziłem innego człowieka. To najważniejsze… Mama miała ze mną kilka ciężkich przejść i jestem do dzisiaj jej bardzo wdzięczny. Za to, że wytrzymała ze mną. Młodzi ludzie czasami zachowują się w sposób, którego trudno zrozumieć, kiedy są już dorosłymi. To jest chyba przywilej wieku. Nie wstydzę się tego co robiłem, chociaż myślę, że czasem trochę przesadzałem. Ale cóż… Każdy wiek ma swoje prawa, jesteśmy różni, dorastamy. Czasem robimy głupoty, a później oceniamy, że może nie warto było…

Czy to, co teraz robisz, było Twoim marzeniem?
Nigdy nie myślałem, że telewizja i kariera w niej mogą być moim udziałem. Miałem kiedyś marzenie zostać artystą i malować obrazy. Przez dziesięć lat to robiłem… Miałem kilka wystaw, to miała być moja droga – artysta, mieszkający poza miastem ze spokojnym życiem, bez żadnych specjalnych przygód. Ale to nie wyszło… Któregoś dnia przyznałem się przed samym sobą, a to jest najtrudniejsze, że to nie jest jednak droga dla mnie. Któregoś dnia zrozumiałem, że to nie jest tak… Fakt, jakoś tam umiem malować obrazy, ale mam wrażenie, że coś we mnie gaśnie i że już nic więcej nie jestem w stanie dać. Ani innym ludziom, ani sobie. Ale – przyznaję – maluje nadal…

Co teraz jest dla Ciebie istotne i ważne?
To przede wszystkim szacunek dla drugiego człowieka. To jest absolut-nie dla mnie coś, co jest podstawowe i co mnie zawsze niesie. Zawsze byłem dość krytyczny wobec siebie i zawsze potrafiłem słuchać. Uważam, że słuchanie innych ludzi jest kluczem do tego, aby zrozumieć świat. Więc na pewno to. Druga rzecz… To jest odwaga (nie w sensie robienia ryzykownych rzeczy), ale odwaga do tego by iść drogą, której się nie spodziewamy.

Też czasami pod prąd?
Czasami pod prąd, czasami z otrzymaną szansą… Czasami coś nam się otwiera i rezygnujemy z tego, ponieważ nasze życie jest wygodne i nie chcemy ryzykować. Później może się zdarzyć, że żałujemy, że tego nie zrobiliśmy. Mówię o takich momentach… Powinniśmy być na to wyczuleni i za każdym razem patrzeć, czy nie jest to taka sytuacja, że tuż obok nas ucieka szansa warta wykorzystania. Może się zdarzyć, że jeśli jej nie wykorzystamy, to ona nigdy więcej się nie powtórzy. Pamiętajmy też o szacunku do innych ludzi, którzy pomogli nam w drodze na szczyt. Człowiek ma coś takiego dziwnego w głowie, że czasami zapomina o takiej przychylności innych ludzi i zmienia mu się wyobrażenie. Że czasami wspomina rzeczy zupełnie inaczej, niż były naprawdę.

Mówimy dużo o sukcesie… A czy na swojej drodze zawodowej lub życiowej doznałeś porażek? Jeśli tak, to co one wniosły do twego patrzenia na świat?
Ależ tak, oczywiście… Doskonale pamiętam takie momenty, w których miałem wrażenie, że moje życie gdzieś zupełnie utknęło i kompletnie się pogubiłem. Nie wiedziałem, co mam dalej robić. Było to związane z sytuacją, w której się znalazłem, z rozstaniem z kobietą. Młodzi ludzie wiedzą, jak to jest, kiedy serce jest złamane i wiedzą, jak to boli. Niestety, to się nie zmienia wraz z wiekiem i boli w każdym. To był moment, kiedy zostałem zupełnie sam, a nie spodziewałem się tego… Wtedy nie widziałem żadnej dla siebie perspektywy. Uważałem, że mam już swoje lata a jak człowiek ma już swoje lata, to już trudno mu myśleć o zmianie całego swojego życie i traktowania go jak przygodę. Do pewnego momentu jesteśmy w stanie zrobić ze swoim życiem niesamowite rzeczy, ponieważ wszystko wydaje nam się właśnie przygodą. A gdy jesteśmy starsi, to już tak o tym nie myślimy… Wydaje nam się to nie tyle wyzwaniem, ile problemem. Stanąłem w takim miejscu, w którym miałem wrażenie, że już nic mnie nie czeka, że to już jest koniec i moje życie w żaden ciekawy sposób się nie rozwinie. Że już nigdy nie będę szczęśliwy. Taki czas zdarzył mi się jakieś osiem lat temu, więc stosunkowo niedawno. Chwilę potem moje życie odmieniło się w sposób, w który nie potrafiłbym sobie wyobrazić. Raptem dostałem pracę w telewizji. Nigdy nie uczyłem się w tym kierunku i nie jestem profesjonalnym dziennikarzem. A tu… Najpierw dostaję pracę w telewizji, później zaczynam prowadzić programy i raptem – któregoś dnia – okazuje się, że wchodzę do sklepu i widzę stojak z gazetami… Jestem na okładkach tych gazet. A to jest dziwne uczucie…

Realizujesz i fantastycznie prowadzisz wspaniały program „Down the Road. Zespół w trasie”. Pewnie większość naszych czytelników obejrzało choć jeden jego odcinek. Dokładnie dotyczy on wędrówki i wspólnego przebywania z osobami z zespołem Downa. Skąd pomysł, aby taki program wyprodukować?
Przyznam szczerze, że dla mnie to była rewolucja. Znakomicie pamiętam pierwszą rozmowę na ten temat w stacji telewizyjnej, w której pracuję. Spotkałem się z Lidką (Lidia Kazan – dop. autorki), moją szefową, i ona mi powiedziała: „Słuchaj, jest taki pomysł na program: jedziesz po Europie i bierzesz na wycieczkę dorosłych ludzi z zespołem Downa”. A mnie wtedy zatkało… To było coś tak niespotykanego w telewizji i tak inne od wszystkiego, o czym wcześniej słyszałem, że usiadłem oniemiały. Przyznam, że pomysł został wymyślony w Belgii i Belgowie wcześniej taki program zrealizowali. My jesteśmy drudzy.

Czy wcześniej miałeś kontakt z osobami z niepełnosprawnością, z osobami z zespołem Downa?
Nie miałem… Spotkałem się z bohaterami programu we wrześniu ubiegłego roku, na parkingu w Warszawie, wsiedliśmy do samochodu i od razu wyjechaliśmy na ponad 16 dni. To też nie jest tak, że ja nic nie wiedziałem o osobach z niepełnosprawnością. Byłem przygotowywany do programu, ale to była bardziej ogólna wiedza. Ludzie z zespołem Downa są takimi, których nie można się nauczyć z książek. Można przeczytać masę książek na ich temat, a później spotykasz się tymi ludźmi i okazuje się, że nic o nich nie wiesz. Spędziłem ponad dwa tygodnie z ludźmi, którzy pokazali mi świat w sposób zupełnie inny. Pokazali świat kompletnie inny niż widzę go ja. Okazali się pięknymi ludźmi, od których nauczyłem się naprawdę dużo.

Wiem, o czym mówisz… Sama pracuję z takimi osobami od 24 lat. Można pracować z nimi ponad dwadzieścia lat i robić różne fantastyczne rzeczy, a twój program wywołał we mnie i w nas wiele emocji – od łez, żalu, aż po radość, uznanie i szacunek.
Byłem bardzo zaskoczony takim odbiorem programu. Po pierwszych odcinkach, które zaczęliśmy pokazywać, zdarzyło się coś, czego się kompletnie nie spodziewałem. I… to jest olbrzymi sukces. Przed premierą pierwszego odcinka, uważaliśmy ten projekt za dość ryzykowny. Braliśmy pod uwagę, że ludzie mogą zacząć nam zarzucać, że wykorzystujemy osoby z niepełnosprawnością do zarabiania pieniędzy. Pojawił się niepokój, że przecież nikt tego nie będzie oglądał. Kto będzie przecież chciał obejrzeć program o wycieczce ludzi z niepełnosprawnością? Ludzie z branży medialnej uważali ten pomysł jako całkowity przyszły kompletny niewypał, który będzie dodatkowo wzbudzał ogromną krytykę. Okazało się jednak, że ten projekt odniósł niesamowity sukces. To pokazało niezwykły poziom wrażliwości w nas, w Polakach. Zdecydowana większość komentarzy jest bardzo pozytywna i przychylna. Satysfakcjonujące dla mnie jest także to, jak ludzie komentują to, co program im dał.

Traktuję ten program jako program edukacyjny, mówiący o tolerancji, potrzebie szacunku do każdego człowieka. Bo tak naprawdę nie wiemy do końca, z jakim bagażem on się zmaga.
Bardzo często spotykam się z komentarzami, że bohaterowie Down the Road, ta szóstka wspaniałych ludzi, jest jakimś wzorem. Jest wzorem dobrego wychowania, prawdziwości, szczerości, jest wzorem dobra… I czasem zastanawiam się, czy my zdajemy sobie sprawę z tego, że ci ludzie są tacy sami z siebie. To są efekty miłości rodziców, wielu starań i poświęcenia. Dla mnie rodzice ludzi z niepełnosprawnościami są prawdziwymi bohaterami. Znam tylko wycinek tej rzeczywistości, o której oni mi opowiedzieli i z tych opowiadań wyłania się obraz absolutnego, niesamowitego, bezwarunkowego poświęcenia, za który nie dostają nic poza miłością. Ta miłość jest jedynym paliwem, który ich napędza i dla mnie są to nieprawdopodobni herosi.

Czekamy na nowe odcinki. Wiemy już, że będziecie realizować kolejną edycję programu. Bardzo się z tego cieszę i trzymam kciuki. Dziękuję za rozmowę.

Wywiad powstał w ramach akcji „TacyJakMy”

Wywiad

Szkoła nie zastąpi rodziców – wywiad z Ryszardem Chodynieckim, dyrektorem CEN w Białymstoku

Opublikowano

Ryszard Chodyniecki
zdjęcie: archiwum CEN Białystok

Z Ryszardem Chodynieckim, dyrektorem Centrum Edukacji Nauczycieli w Białymstoku, rozmawia Mirosław Szczeglik

Mirosław Szczeglik: – Kiedyś o nauczycielach mówiono, że to grupa zawodowa, która niechętnie się uczy. To oni mają uczyć innych, a nie sami się uczyć – podkreślano. To już, chyba, zamierzchła przeszłość. Jak Pan postrzega nauczycieli przez pryzmat ich chęci podwyższania kwalifikacji i kształcenia się przez całe życie?

Ryszard Chodyniecki: – Taki stereotyp rzeczywiście może pokutować, tak naprawdę wszystko zależy od wielu różnych czynników. Inną motywację ma nauczyciel na początku swojej kariery zawodowej,  gdy musi dokumentować swoje zaangażowanie w samodoskonalenie, zupełnie inna motywacja występuje u nauczyciela dyplomowanego, który nie ma presji czynnika zewnętrznego. Jeszcze inna dotyczy przedmiotowca w zakresie szkoleń z jego przedmiotu, a nawet tego samego nauczyciela ale wychowawcy w zakresie np. wychowania, profilaktyki itp. Z moich doświadczeń i obserwacji wynika, że aby nauczyciel przyszedł na szkolenie oferta musi być atrakcyjna pod względem tematu i jakości, o której William Edwards Deming, światowy prekursor i guru w dziedzinie zarządzania, mówił, że „jakość to coś co zadowala a nawet zachwyca klienta”. Jeżeli spełnimy ten warunek, to ten co był wróci, a temu co nie był powie, że warto do nas przyjść.

– Polska szkoła wydaje się żyć w ciągłej zmianie, poddawana jest przeróżnym reformom i przekształceniom. Dodatkowo edukację dotknęła także pandemia koronawirusa. Ten czas nie służył ani nauczycielom, ani – tym bardziej – uczniom. Refleksje są podzielone. Jedni uważają, że pandemia unowocześniła polską szkołę i wymusiła korzystanie z najnowszych technologii…. Drudzy twierdzą – wręcz przeciwnie – że odkryła jej braki. 

– Zmiany są nieuniknione wraz z postępem technologicznym.  Dzięki zaś pandemii, mogę to śmiało powiedzieć, nastąpiła wręcz rewolucja cyfrowa w edukacji. Sytuacja wymuszająca wprowadzenie kształcenia zdalnego spowodowała skok o dobrych kilka lat w zakresie wykorzystania technologii komputerowych w nauczaniu. Jednak ten postęp odbył się kosztem zdrowia fizycznego i psychicznego nauczycieli, dzieci oraz rodziców. Innym kosztem są zaburzone relacje, osłabienia kompetencji społecznych. Przez ten trudny czas trenerzy w naszym Centrum Edukacji Nauczycieli przeszkolili tysiące osób w zakresie narzędzi zdalnej edukacji. 

– Jednym zdaniem… „życie przeniosło się do cyberprzestrzeni”. Zdalna nauka, kontakt przez internet, długie godziny przed komputerem… Przyznam, że nie wyobrażałem sobie zdalnych lekcji wychowania fizycznego, a takowe przecież też się odbywały. Co teraz? Czy Pana zdaniem wrócimy do normalności sprzed pandemii?

– No cóż, „pantha rhei”… Będziemy mieć inny stan, który na dany czas będzie naszą rzeczywistością. Na pewno nie będzie tak samo, będzie inaczej.

– My, w swojej pracy, pochylamy się głównie nad relacjami z innymi ludźmi. Pan jest jednym z certyfikowanych trenerów umiejętności społecznych z ogromnym doświadczeniem w szkolnictwie i wspieraniu tak dydaktyków, jak i dzieci. Od lat obserwuje Pan kontakty nauczycieli i uczniów. Jak je Pan ocenia? Co w nich jest godne pochwały, a co musimy jeszcze poprawić? 

– Relacje międzyludzkie są smarem zapewniającym poziom jakości współdziałania różnych podzespołów maszyny jaką jest społeczeństwo. Im wyższy poziom jakości relacji, tym sprawniej funkcjonuje społeczeństwo, mniej jest zgrzytów i nieprzyjemnych perturbacji. Trening umiejętności społecznych często niesłusznie zawężony jest tylko do pracy z dziećmi ze spektrum autyzmu (na np. zajęciach rewalidacyjnych), a jest przecież ważnym narzędziem w warsztacie pracy nauczyciela podnoszącym jego skuteczność w zakresie integracji grupy i zarządzania klasą. Co do kontaktu nauczyciela z uczniem, to na plan pierwszy wychodzą dwie te osobowości i umiejętność (lub jej brak) rozwiązania problemu bez strat dla każdej ze stron. 

– Po powrocie uczniów do szkoły z nauki zdalnej padały apele o nieodpytywaniu dzieci, zluzowaniu sprawdzania wiedzy, odstąpienia od klasówek, a kładzeniu głównego nacisku na naukę wyrażania emocji i odbudowywaniu codziennego bezpośredniego kontaktu. To tak, jakby polska szkoła zawsze była gdzieś poza ludzkimi emocjami, a nauczyciele dbali tylko o ciągłe ocenianie i sprawdzanie wiedzy. I nagle teraz miała pojawić się taka zmiana… To nie było sztuczne?

– Pamiętajmy, że powrót nastąpił na niecały miesiąc przed wakacjami i w zasadzie sytuacja uczniów na tą chwilę powinna być już klarowna. Ewentualne dopytania ucznia w tym czasie miały zawsze miejsce, gdy chciał mieć lepszą ocenę lub gdy chciał uzyskać promocję do wyższej klasy na zasadzie ostatniej szansy. Myślę, że apel był skierowany do niewielkiej grupy nauczycieli, którzy w swoich najlepszych chęciach realizacji programu i dydaktyki czasem zapominają, że nie zawsze są one priorytetem.

– Coś musiało jednak być na rzeczy w zakresie bezpieczeństwa emocjonalnego i kontaktów międzyludzkich po powrocie do stacjonarnej edukacji… Jak ważny, Pana zdaniem, jest w życiu szkoły aspekt kształtowania akceptowanych przez zbiorowość interakcji społecznych? Rozmawiając z rodzicami słyszę nieraz, że tym powinna zająć się szkoła. Nauczyciele borykający się z trudnymi zachowaniami wskazują zaś na rolę środowiska rodziny. Zgody, wydawałoby się, nie ma.  

– Przede wszystkim zacznijmy od tego, że za wychowanie dzieci odpowiadają rodzice, którzy swoimi postawami, zachowaniami, przekonaniami kształtują osobowość dziecka. Drugim ważnym czynnikiem jest środowisko, grupa rówieśnicza. Szkoła nie zastąpi rodziców w procesie wychowania dziecka, ale odgrywa ogromną rolę w procesie zmian niepożądanych zachowań i postaw, które stojąc w sprzeczności z ogólnospołecznymi normami generują sytuacje trudne na lekcjach. Tu trzeba by znowu pochylić się nad podziałem zachowań ze względu na czynnik biologiczny np. zespół Aspergera i czynnik środowiskowy  – niedostosowanie społeczne, dwa różne światy, ale lekcja może przepaść tak samo. Na pewno szkoła odgrywa dużą rolę wspomagającą wychowanie.

– Czy trzeba edukować nauczycieli pod kątem radzenia sobie z trudnymi zachowaniami uczniów? A jeśli tak, to co jest najpilniejsze do wykształcenia?

– Nauczyciele sami posiadają wysoką świadomość potrzeby doskonalenia się w tym temacie. Nasze Centrum wychodzi jak najbardziej z ofertą szkoleniową dającą wsparcie nauczycielom w zakresie radzenia sobie w trudnych sytuacjach i nie chodzi tu tylko o jakieś sztuczki, techniki, ale szkolenia dające zrozumienie przyczyny tego co dzieje się na lekcjach. Jak wspomniałem nasza oferta jest nakierowana na potrzeby nauczycieli. Wczytując się w nie, szkolimy na przykład z zakresu treningów umiejętności społecznych. Sam też jestem pewien, że umiejętności trenera TUS mogą okazać się jedną z ważniejszych kompetencji nauczyciela, zwłaszcza w kontekście edukacji włączającej, o której się mówi w Polsce od blisko dziesięciu lat, a teraz coraz częściej słychać.

– Mówimy o nauczycielach, a czy wymagać czegoś od samych dzieci…?

– Naturalnie, ale jak chcesz wymagać to musisz stworzyć możliwości pod te wymagania. To jak z ziemią – wymagasz by wydała plon, to ją najpierw spraw pod wysiew. Nasze szkolenia prowadzone przez naszych specjalistów i trenerów zewnętrznych tego uczą. 

– Cały czas docierają też do nas pomysły o zmianach nauczania dzieci z niepełnosprawnościami w polskiej szkole? Wydaje się, że nie mamy pomysłu ani na naukę uczniów wybitnie zdolnych, na przykład na pracę z sawantami, z wyspowymi zainteresowaniami, z zespołem Aspergera, ale też z niżej funkcjonującymi ich rówieśnikami… I nie chodzi, oczywiście, mi w tym pytaniu tylko o wiedzę przedmiotową, ale bardziej funkcjonowanie w społeczności. Czy tak jest?

– Problem wspomnianej niepełnosprawności jest stosunkowo młody. Obecnie podniósł się poziom diagnozy, co pozwala na podjęcie wczesnej interwencji i prowadzenie różnych zajęć, w tym TUS od najmłodszych lat. Czym to skutkuje? Na pewno udaje się szybciej i łagodniej wprowadzić taką osobę w zbiorowość i jej normy. Odnoszą one sukcesy światowe, jak chociażby Elon Musk. Pomysłu szuka cały świat i w Polsce nie jesteśmy w tym odosobnieni. Centrum Edukacji Nauczycieli w Białymstoku dokłada swoją cegiełkę organizując warsztaty TUS dla nauczycieli oraz akcje przybliżające pracę z takim dzieckiem. Pomysłów mamy więcej, jak choćby zorganizowanie wspólnie z Zachodniopomorskim Centrum Szkoleń w przyszłym roku pierwszego Ogólnopolskiego Kongresu Trenerów TUS w Białymstoku. Trzeba o tym rozmawiać, my chcemy o tym rozmawiać, ale nie tylko rozmawiać co wręcz podejmować konkretnie ukierunkowane działania.

– Czas na dyskusje jest zawsze, ale działania trzeba podejmować natychmiast. Dużo się rozmawia o polskiej edukacji, dyskutuje i debatuje, a w ostatnich latach szkoła i nauczyciele jakby straciły na swoim autorytecie. To też może być jednym z powodów, że nie mają już tak wielkiego wpływu na zachowania swych uczniów. Trochę zagubiony młody człowiek szuka autorytetów wszędzie indziej, byle nie w szkole. Bycie nauczycielem jest dzisiaj sztuką?

– Genezy tego zjawiska trzeba szukać w idei bezstresowego wychowania, która przyszła do nas z zachodu i została przyjęta z błędną interpretacją. Społeczeństwo nie zostało przygotowane do przyjęcia takiego sposobu myślenia i poszło swoją drogą. Dzisiejsze autorytety to już nawet nie gwiazdy pop-kultury, ale youtuberzy, często rówieśnicy naszych uczniów. Dzisiejszy nauczyciel musi więc nadążać za swoimi wychowankami, by mieć z nimi wspólny język, a tym samym rozumieć ich sprawy.

– Region podlaski to tygiel wielokulturowości. Krzyżują się tu różne kultury czy pokoleniowe tradycje. Pojawiają się też zachowania podyktowane tymi czynnikami. W tej różnorodności i inności jest edukacyjna siła czy słabość? Nowoczesność czy zaściankowość?

– Czasem słabość może być siłą, no i co przez nią tak naprawdę rozumiemy. Bardzo często pęd za nowoczesnością prowadzi do wyrzeczenia się tożsamości zostawiając ją na straganie ciekawostek regionalnych. Podlasie stanowi wspaniały przykład siły swojej wielokulturowej tożsamości pomimo piętnowania zaściankowością, czy też postrzegania jako Polska B. Edukacyjnie nie ustępujemy innym regionom, a w niektórych dziedzinach jesteśmy pierwsi, u nas pojawiły się np. łaziki marsjańskie czy edukacyjny robot Photon – CEN Białystok prowadzi w tym zakresie szkolenia. Ważnym jest fakt, że oświata w regionie ma silnego sprzymierzeńca jakim jest p. Artur Kosicki, Marszałek Województwa Podlaskiego, który wraz z zarządem podejmuje dużo decyzji dotyczących dotacji na rzecz rozwoju edukacji na Podlasiu, w tym dofinansowywanie unikatowych kursów wspierających nauczycieli.

– Podsumowując… Jaka jest dzisiaj najważniejsza cecha polskiego nauczyciela? Najważniejsza umiejętność społeczna? 

– Nie ma tej jednej, najważniejszej cechy. Nauczyciel musi być elastyczny, nastawiony na własny rozwój zawodowy i osobisty, samodoskonalenie zwłaszcza z różnego rodzaju trendów, nowoczesnych technologii oraz z zakresu kompetencji miękkich. Współczesny nauczyciel powinien być empatyczny, otwarty na zmiany, powinien podążać przy uczniu skoncentrowany na jego mocnych stronach wzmacniając te słabsze, ale też uważać by balansując na linie dobrych relacji z uczniem nie wchodzić w rolę jego kolegi. Uczeń potrzebuje dorosłego z wysokimi kompetencjami społecznymi, który daje poczucie bezpieczeństwa swoją postawą, ponieważ kolegów już ma.

– Tego więc nauczycielom życzmy… Dziękuję za rozmowę.

– Dziękuję bardzo za zaproszenie. Korzystając z możliwości chciałbym podziękować pracownikom Centrum Edukacji Nauczycieli w Białymstoku za wielkie zaangażowanie na rzecz wsparcia nauczycieli województwa podlaskiego, w tym trudnym dla wszystkich czasie edukacji zdalnej. Dziękuję. 

 

Czytaj dalej

Wywiad

Czego Jaś nie nauczy…

Opublikowano

Etnolala Jaś
zdjęcie: archiwum J. Wróblewska/Etnolala

Rozmowa z Justyną Wróblewską z Kielc, pomysłodawczynią ręcznie robionej lalki Etnolala JAŚ. Historia pani Justyny jest przykładem, jak obserwacja dziecięcej aktywności i śledzenie potrzeb rozwojowych dziecka może stać się inspiracją dla własnego rozwoju oraz stworzenia własnej marki. Nie jest to jednak rozmowa o przedsiębiorczości, a o zapomnianej już poniekąd tradycji.

Teresa Ulanowska: – Czy Etnolala Jaś powstała w głowie mamy czwórki dzieci z potrzeby dnia codziennego, czy może – tak po prostu – z Pani osobistej miłości do zabawek? 

Justyna Wróblewska: – Pomysł zrodził się w czasie trwania pandemii, kiedy wszystko wokół było pozamykane, a ja z całą rodziną siedziałam w domu. Codzienne obowiązki domowe,  nauka zdalna, hałaśliwa zabawa i wypoczynek… Wszystko skupiło się w naszym mieszkaniu, w kieleckim blokowisku, i stało się czymś jednym. Przyznam, że czułam się wtedy troszkę tą całą sytuacją zmęczona. Przecież nagle zostałam kucharzem, nauczycielem, przyjacielem z placu zabaw, ale i terapeutką przeżywających epidemię dzieci…. Potrzebowałam wytchnienia. Wydawać się mogło, że zbawieniem będą zabawki i czas, kiedy dzieci będą mogły im poświęcić, a nie biegać po domu. Ale zabawki, na które trafiliśmy, szybko się zniszczyły. Dzieci za nimi płakały, a ta rozpacz udzielała się i mnie jako rodzicowi. Brakowało zabawki, która zajmowałaby moje dzieci na dłużej i dawała wiele możliwości do wykorzystania. Tradycyjne lalki poza tym, że można było je ubierać i rozbierać, nie dawały niczego dodatkowego. Czegoś im brakowało. Z kolei zabawki grające, szybko się psuły i były zbyt głośne. Pomyślałam wtedy, że chciałabym podarować dla swoich dzieci zabawkę, która przetrwa upływ czasu i będzie piękną pamiątką dzieciństwa. Pamiątką, którą dzieci będą chciały przekazać swoim dzieciom i wnukom.

– Jakie zabawki były najcenniejsze dla Pani dzieci? 

– Moje dzieci kompletnie nie interesowały się zabawkami interaktywnymi, a wręcz bały się zbyt głośnych ich dźwięków. Za to przepadały za książeczkami oraz prostymi zabawkami, które można było nosić i przytulać. Wszelkiego rodzaju lalki czy pluszowe zwierzątka angażowały w swe codzienne czynności. Towarzyszyły one także w nauce codziennych czynności np. samoobsługowych, czy zachowań społecznych.

– I te obserwacje stały się dla Pani impulsem do poszukiwania…

– Dokładnie tak! Na początku pojawił się pomysł samej lalki. Później do niej miały zostać napisane propozycje zabaw przy wykorzystaniu różnych akcesoriów. Z czasem pomysł się rozwinął i powstała cała seria bajek. Etnolala stała się ich głównym bohaterem. Dzięki jej przygodom, ma być łatwiej dzieciom rozstać się z rodzicami i wyruszyć do przedszkola, przeżyć choroby, niepowodzenia czy zapanować nad trudnościami z zasypianiem. Lalka ma utrzymać też zainteresowanie przy przekazywaniu najmłodszym użytecznej wiedzy. Wiadomo przecież nie od dziś, że czego Jaś się w dzieciństwie nie nauczy, tego Jan w dorosłości nie będzie umiał.

– Walor zabawy i edukacji to jedno, ale myślę, że Etnolala to taka towarzyszka dziecięcej doli i niedoli. Rówieśnik, z którym dziecko lepiej radzi sobie w wychodzeniu z kryzysów rozwojowych. Czy ta koncepcja to Pani indywidualny projekt? Czy może tworząc ją wspierała się Pani specjalistyczną literaturą lub radami pedagogów i psychologów? 

– Po pierwsze… chciałam przywrócić pewną tradycję. Bardzo zależało mi, żeby zabawki były wykonane ręcznie i miały – tak jak kiedyś – duszę. Tworzone były wówczas z ogromną miłością, były szanowane i wyjątkowe. Dzieci inaczej odbierają zabawkę, kiedy wiedzą, że to jest jeden jedyny i tylko ich taki przysłowiowy Jaś. Że zostanie tak długo, jak będą o niego dbać. Uczą się też odpowiedzialności i szacunku do zabawki. Kiedy dodatkowo mogą śledzić proces jej powstawania, to wiedzą, ile trudu ktoś włożył w jej wykonanie. Etnolala powstawała bardzo długo, ponieważ szukałam ludzi, którzy pomogą mi zrealizować moją wizję. Odezwałam się do ponad trzydziestu lalkarzy. Bardzo chciałam stworzyć własną formę wymarzonej lali. Choć sama bardzo dużo czytałam o lalkarstwie, technikach, materiałach, z czego i jak lalki powstają, jaka jest związana z nimi tradycja, to tak naprawdę pomogła mi w tym Maria Staniewska z Wrocławia. Później szukałam pisarza, grafika, hafciarni i projektanta odzieży… Proszę mi uwierzyć, że początki tej przygody to tak naprawdę jedne wielkie niekończące się poszukiwania… Daria Lipska, moja przyjaciółka z Kielc, ręcznie stworzyła niesamowite ilustracje do bajek. Osobiście także malowała twarz każdej z lal. Dominika Sadło zaprojektowała haft, artystyczną oprawę książek dla dzieci i innych akcesoriów, malowała ręcznie szafy dla każdej z nich. Ewa Bujak, która kiedyś była moją wykładowczynią na uczelni,  zaprojektowała ubranka. Aleksandra Brożyna tworzy mięciutkie włosy i inne dodatki z wełny, ręcznie dzierga je na szydełku. Katarzyna Vanevska, moja przyjaciółka z Krakowa, a znana pisarka bajek dla dzieci, stworzyła także serię tych o Etnolali. Patryk Brenk z Krotoszyna stworzył drewniane opakowania w postaci szaf. Bardzo inspirującą była dla mnie także  Jaśkowa Mama, facebookowa osobowość prowadząca blog, mama dziecka z niepełnosprawnością. Prowadziłam także wywiady i konsultacje z innymi znawcami tematu, logopedami, psychologami dziecięcymi i pedagogami. Chciałam poznać problemy, z jakimi zmagają się dzieci. Szukałam przeróżnych rozwiązań.

– To faktycznie oszałamiające. Czego konkretnie udało się Pani dowiedzieć o potrzebach dziecka i relacji lalka – dziecko w trakcie tej produkcji?

– Co szóste dziecko ma kłopoty z rozwojem, a dzieci zaczynają „przychodzić” do specjalistów już w wieku dwóch lat. W rozmowach wskazywano główne trudności dzieci, takie jak problemy z koncentracją uwagi, z agresją, kłopoty z zasypianiem, z własną seksualnością, z zaburzonym rozwojem mowy, trudności w komunikowaniu się i z radzeniem sobie w nowym otoczeniu. Dodatkowo – bardzo często przewijały się tematy sytuacji rodzinnej po rozwodzie rodziców czy w związku z pojawieniem się rodzeństwa. A jeszcze stresującymi zdarzeniami, które wspólne zauważyliśmy, były te związane z pozostawaniem samemu w przedszkolu, samodzielnymi wyjazdami na wakacje czy koniecznością pobytu w szpitalu. W dużej mierze wszystkie te bolączki uzewnętrzniały się głównie u chłopców. 

– Może dlatego, że chłopcy nigdy nie bawili się lalkami? 

– Nie wiem… Bardzo to mnie jednak zaintrygowało. Zauważyłam też, że to właśnie przez zabawę lalkami moje dzieci rozwijały mowę. Podczas aktywności bardzo wzbogaciło się ich słownictwo, a jeszcze mocniej rozwijały się umiejętności wyrażania emocji, okazywania empatii czy działań proaktywnych. Tak powstała lalka dla chłopców o imieniu Jaś, z wyraźnie zaznaczoną płcią. Adresowana jest, oczywiście, nie tylko do nich, jednak pozwala wspierać ich rozwój i przeciwdziałać sygnalizowanym problemom.

– Prototyp lalki trafił najpierw do Pani domu. Jak został przyjęty przez dzieci?

– One wprost pokochały Jasia. Był on zupełnie nagi, bez twarzy, włosów i ubrania, a już wzbudzał sympatię. Najmłodszy synek, nie chciał oddać Jasia nikomu. Niesamowitą była reakcja na to, że lalka ma siusiaka, tak jak on. To była zupełna nowość, ponieważ w domu były wyłącznie lalki dziewczynki. Mój syn nie odstępował więc lali ani na krok i dopiero jak zasnął, jego starsze siostry mogły się Jasiem pobawić. Dzieci były pierwszymi testerami, pierwszymi obserwatorami całego procesu produkcji, procesu twórczego… Dziś bawią się z nim w dom, szkołę, wyprawiają urodziny czy odwiedzają z nim lekarza. Po swojemu opowiadają mu bajki na dobranoc. Mocno inspirują mnie do projektowania kolejnych akcesoriów dla lalek i pomocy do zabaw. 

– Historia Jasia została spisana w formie wierszowanych bajeczek wspierających kompetencje emocjonalne dziecka. O jakich sytuacjach opowiadają?

– Bajka „JA i TY” to historia o przyjaźni na dobre i złe małego chłopca z lalką o imieniu Jaś. Opowiada o sytuacjach trudnych dla dziecka, choć dość powszednich, takich jak wizyta u dentysty, pierwszy dzień w przedszkolu czy wypadek w trakcie jazdy na rowerze, ale też o sytuacjach pełnych radości, jak wyczekiwanie prezentów urodzinowych czy wizyta Mikołaja. One wszystkie budzą silne emocje. Historia Jasia oswaja, uczy nazywania emocji i samoregulacji. W opisanych historiach Jaś jest zawsze z dzieckiem. Towarzyszy mu zawsze, kiedy jest potrzebny, na dobre i na złe. Już sama forma tekstylnej książeczki jest przyjazna dla najmłodszych, do wielokrotnego użytku, którą można spokojnie wyprać w pralce. Książeczka jest dość duża i może pełnić funkcję poduszki. Ma sporo zalet. 

– Jaki walor w pracy terapeutycznej dostrzega Pani w wykorzystaniu Jasia podczas zajęć z dzieckiem?

– Jest wiele możliwości dla działań wychowawczych i specjalistycznych. Dla rodzica, z jednej strony, to przede wszystkim wspólne spędzanie czasu z dzieckiem z wykorzystaniem lali i zaproponowanych scenariuszy zabaw oraz podczas czytania bajek. Psychologom i terapeutom Jaś pomoże na pewno nawiązać szybciej kontakt, pozwoli na przeprowadzenie rozmów o seksualności oraz akceptacji swojego ciała. Bajki mogą pomóc w pracy nad emocjami. Ubranka dla lalek są tak zaprojektowane, by wspierać rozwój motoryki małej poprzez rozpinanie guzików i napów, sznurowania itp. Opakowanie stanowi piękna drewniana szafa z motywem ludowym. Zabawa z szafą uczy dziecko orientacji przestrzennej, można ją wykorzystać do rozwijania kompetencji językowych i umiejętności posługiwania się gramatyką. 

– A opowiedzmy jeszcze o foto kartach…

– Przygotowaliśmy foto karty na różne okazje. To zbiór dwudziestu czterech nazw ważniejszych świąt, okazji powtarzających się co roku. Karty są na tyle uniwersalne, że używać ich możemy niezależnie od wieku. Jest ich naprawdę wiele i ich głównym celem jest dokumentowanie więzi dziecka i lali, a także wspomnień pięknego dzieciństwa. Karty mogą służyć do zabawy, do nauki posługiwania się kalendarzem. Mają wiele zastosowań. 

– Etnolala daje przestrzeń do zagospodarowania dziecku, rodzicom i specjalistom… 

– Starałam się, aby tak było i tak się stało… Mój pomysł dzięki wsparciu ludzi, których spotkałam na swej drodze, zaczął się w pewnym momencie urzeczywistniać. To są osoby z różnych stron Polski, z których nie wszystkich poznałam osobiście przez utrzymującą się pandemię. Mimo tego, całym sercem zaangażowali się w projekt i wsparli w trudnych momentach. Wszystko tak naprawdę zawdzięczam tym osobom i mojej rodzinie. 

– Dziękuję za rozmowę.

Czytaj dalej

Wywiad

Złote dziewczyny – olimpijki z Płońska

Opublikowano

zdjęcie: archiwum facebook/Olimpijczyk Płońsk

„Pragnę zwyciężyć, lecz jeśli nie będę mógł zwyciężyć, niech będę dzielny w swym wysiłku”… – tak brzmią słowa przysięgi zawodników Olimpiad Specjalnych. Słowa te wypowiedziały zawodniczki z klubu „Olimpijczyk Płońsk”, które w 2019 r. reprezentowały Polskę w piłce nożnej kobiet na Światowych Letnich Igrzyskach Olimpiad Specjalnych w Abu Dhabi, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Wszystkie z niepełnosprawnością intelektualną, wszystkie zaskoczone powołaniem do kadry, wszystkie onieśmielone rozgłosem. Wreszcie wszystkie dzielne w swym wysiłku. Pragnęły zwyciężyć i zwyciężyły. Przywiozły z olimpiady złote medale i piękne wspomnienia.

Podobno w czasach antycznych zrzucano ich ze skał, zaś w średniowieczu ukrywano przed sąsiadami. Faszyści wprowadzili zbrodnicze prawo eutanazji. Mowa nie o kimś innym, jak o osobach z niepełnosprawnościami. Rodzili się przecież zawsze. Na przestrzeni wieków zmieniał się sposób ich postrzegania w społeczeństwie. Myśląc „osoba z niepełnosprawnością” nadal wiele osób wyobraża sobie kogoś słabszego i potrzebującego pomocy. Ten obraz może być często złudny… 

Stowarzyszenie Olimpiady Specjalne Polska promuje aktywność osób z niepełnosprawnością intelektualną poprzez sport. Dzięki treningom, zawodom i olimpiadom pokazuje, że potrafią oni być nie mniej odważni, waleczni, otwarci i pewni siebie, jak inni sportowcy. Jak każdy człowiek marzą o sukcesach, realizują swoje pasje i dążą do celu. Sport jest dla nich formą rehabilitacji, okazją do przełamywania własnych barier i stereotypów zakorzenionych w zbiorowości. Pozwala również pokazać różnorakie emocje, podejmować nowe role społeczne, nabywać umiejętności interpersonalne i podejmować śmiałe aktywność. 

Idea Olimpiad Specjalnych narodziła się w Stanach Zjednoczonych na początku lat 60. XX-go wieku, kiedy to Eunice Kennedy Shriver, siostra amerykańskiego prezydenta Johna Kennedy’ego, postanowiła stworzyć międzynarodową organizację sportową dla osób z niepełnosprawnością intelektualną. Przekonano się wówczas jak ogromne znaczenie dla rozwoju tych osób ma aktywność fizyczna i zdrowa rywalizacja sportowa. Dziś szacuje się, że Ruch Olimpiad Specjalnych zrzeszają ponad pięć milionów zawodników z całego świata. Polska dołączyła do organizacji na początku lat 80 – tych ubiegłego stulecia i od tamtej pory systematycznie rozwija swoją działalność utrzymując najwyższe, międzynarodowe  standardy. Ponad 17,5 tys. zawodników trenuje dwadzieścia cztery dyscypliny sportowe (zarówno letnie, jak i zimowe), w ponad 500 klubach zrzeszonych w osiemnastu oddziałach regionalnych. 

Płońska Sekcja „Olimpijczyk Płońsk” rozpoczęła działalność we wrześniu  2013 roku. Klub działa w ramach regionalnego oddziału Olimpiad Specjalnych na Mazowszu, przy miejscowym Specjalnym Ośrodku Szkolno – Wychowawczym im. św. Stanisława Kostki. Trenują tu  uczniowie i absolwenci szkoły oraz członkowie płońskiego Stowarzyszenia Osób Niepełnosprawnych „Bądźmy Razem”. 

W „Olimpijczyku Płońsk” grają w piłkę nożną „złote dziewczyny”. Tak nazwano Marlenę Włodarską, Martynę Siwek, Paulinę Benke, Monikę Młudzikowską i Wiktorię Gmurczyk, po ich powrocie z dalekiego Abu Dhabi, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Pod opieką trener Agnieszki Palińskiej poleciały tam w 2019 roku na Letnie Igrzyska Olimpijskie.  

Rozmawiamy z Marleną Włodarską, kapitanem żeńskiej drużyny piłki nożnej – „złotych dziewczyn” z Płońska.

zdjęcie: archiwum facebook/Olimpijczyk Płońsk

Renata Melzacka: – Czym dla pani był udział w Igrzyskach Olimpijskich? Co pani najbardziej zapamiętała z wyjazdu do Zjednoczonych Emiratów Arabskich?

Marlena Włodarska: – To była wielka przygoda i spełnienie moich marzeń. Najbardziej pamiętam igrzyska, bo to jednak było bardzo daleko. Złoty medal na igrzyskach to jest jednak coś. Chyba nigdy o tym nie zapomnę. Na pewno też będę wspominać Dubaj. Byłyśmy tam, to piękne miasto i te wszystkie tamte budowle. Meczet bardzo mi się podobał.

– Ile czasu spędziłyście panie na zawodach? 

– Dwa tygodnie, choć nie… Pierwsze trzy dni byłyśmy w Dubaju. Odpoczywałyśmy i zwiedzałyśmy. Potem pojechałyśmy już do Abu Dhabi. No i tam już do końca zawodów. Mam dużo zdjęć, które tam sobie robiłyśmy. Największą pamiątką jednak jest złoty medal. No i wspomnienia, bo fajnie było.

– Złoty medal to wspaniała pamiątka i wielkie wyróżnienie. Jak się pani czuje  jako mistrzyni olimpijska?

– Wspaniale. Byłam bardzo szczęśliwa jak wygrałyśmy. Strasznie trudno było… Ale udało się nam. Grałyśmy z Białorusią i wygrałyśmy. Ja grałam jako główna obrona. No i, do tego, byłam kapitanem drużyny.

– Kapitan zespołu to dość poważne zadanie na boisku. Tym bardziej, że wiem, że na co dzień nie trenowałyście razem.

– To bardzo poważne zadanie. Z naszej szkoły było nas pięć. Jeszcze były trzy dziewczyny z ośrodka w Opactwie i dwie z ośrodka w Łosicach. Wszystkie od razu się polubiłyśmy i chętnie ze sobą spędzałyśmy czas. Trenerzy mówili, że jesteśmy mocną drużyną. To nie było trudne.

– A co było najtrudniejsze dla pani? 

– Hmm…. Chyba to jednak mecz finałowy. Bałam się też lecieć samolotem, bo to przecież tak daleko. I inna kultura, i w ogóle… I inne jedzenie nawet. Trudne też było to, że musiałyśmy pamiętać w jaki strój się ubrać na trening, a w jaki na spacer. Bo jak ktoś się pomylił, to musiał się wracać i przebrać. Nie wolno było chodzić w swoich ubraniach. Nawet walizki dostałyśmy jednakowe.

– Do Abu Dhabi zjechali się zawodnicy z wielu krajów. Udało się paniom nawiązać jakieś nowe znajomości? 

– Oj, tam było bardzo dużo ludzi. My trzymałyśmy się z Polakami. Innych nie rozumiałyśmy, bo nie znałyśmy ich języków. Ale poznałyśmy parę osób. Mam się teraz ich na facebooku, w znajomych.

–  Powspominajmy teraz wasz powrót do Polski. Ktoś panie przywitał? Jak to było?

– Bardzo dobrze… Było bardzo dużo ludzi na lotnisku. Rodzina, przyjaciele, a nawet dyrekcja naszej szkoły. To było bardzo miłe. No i jak przyjechałyśmy do Płońska to znowu nas witali. I byli i nauczyciele, i były koleżanki. Wszyscy czekali na nas przy szkole z dużymi plakatami, szampanem i słodyczami. Krzyczeli i klaskali…

– Zostałyście też panie zaproszone do Warszawy, do Pałacu Prezydenckiego?

– Oooo, w pałacu też było pięknie. Pani Prezydentowa nas przywitała. I gratulowała. I podziękowała nam. Naprawdę pięknie nas przyjęła. Potem można było sobie porobić zdjęcia nawet. Fajnie było. A do Abu Dhabi, do nas wszystkich, przyleciała Ania Lewandowska i z nią też mamy zdjęcia. 

– Ten wyjazd zmienił pani życie. 

– Na pewno. Jak wróciłyśmy to w Płońsku ludzie podchodzili do mnie na ulicy nawet i wszyscy gratulowali. Występowałam w telewizji. Byłam w „Pytanie na Śniadanie”  i  w „Kurierze Mazowieckim”. I w Radio Płońsk, też byłam. To było miłe nawet. Teraz już tak nie jest, ale i tak jest fajnie.

– A co pani daje uprawianie sportu? Dlaczego akurat gra pani w piłkę nożną?

– Czy ja wiem? Lubię po prostu. A w piłkę grał przecież mój brat, to ja tak za bratem. Od dziecka już gram, a w Olimpijczyku od siedmiu lat. Od małego było to moim marzeniem… Aby wygrać. Lubię wygrywać.

– Jakie ma pani plany sportowe na przyszłość?

– No, teraz jest pandemia i nie jeździmy na żadne zawody. W zeszłym roku miałyśmy jechać na Ogólnopolski Turniej Piłki Nożnej do Bydgoszczy, ale nie odbył się przez covid. Ale gram i chciałabym nadal grać, bawić się w sport. Będę trenować, żeby jechać na igrzyska do Berlina. Może znów uda się wygrać złoty medal. Bardzo bym chciała. 

– A co chciałaby pani powiedzieć innym sportowcom? Co trzeba robić, aby zdobyć złoty medal olimpijski? 

– Trzeba ciężko pracować. A poza tym… trzeba jeszcze chcieć. Jak ktoś nie chce, to nic z tego nie wyjdzie.

zdjęcie: archiwum facebook/Olimpijczyk Płońsk

Letnie Igrzyska Olimpijskie w Abu Dhabi w 2019 roku były niezwykle udane dla Polski. Nasz kraj reprezentowało 64 zawodników w siedemnastu dyscyplinach sportowych. Do ojczyzny powrócili z 60 medalami (było to 26 złotych, 21 srebrnych i 13 brązowych). Wspaniały, imponujący wynik, ale medale – choć zapewne bardzo ważne dla zawodników – nie są najważniejsze. Bardziej od wyróżnień liczy się samo uczestnictwo i zdrowa rywalizacja. Ale tym bardziej mogą cieszyć te wszystkie sukcesy. Świadczą one bowiem o tym, że zawodnicy bardzo chcieli, starali się i pokazali, że nie ma rzeczy niemożliwych. Czy jest coś, czego można się nauczyć od sportowców z niepełnosprawnością intelektualną?  Powinniśmy uczyć się od nich woli walki (często z samym sobą, ze swoimi ograniczeniami), szczerej radości ze zwycięstwa i ogromnej pogody ducha. Niejeden w pełni sprawny sportowiec mógłby nauczyć się również wyjątkowej wrażliwości oraz szczerej miłości do sportu i życia.

Czytaj dalej

Popularne

error: Treść jest chroniona!!