Wywiad

Mamo, jestem inny – wywiad z Joanną Olejniczak, mamą 16-letniego Macieja z Gdyni dotkniętego zaburzeniami ze spektrum autyzmu

Opublikowano

zdjęcie: Angelika Flisik

Katarzyna Waagner: Pani Joanno, powspominajmy… Pamięta Pani czasy przed założeniem rodziny? 

Joanna Olejniczak: Studiowałam historię na Uniwersytecie Gdańskim. Historia, była moją wielką pasją, szczególnie średniowiecze Polski. Dużo wtedy czytałam. Już wtedy pracowałam… Służyłam w straży granicznej. Wstawałam o piątej rano, zaczynałam służbę, a po niej studiowałam. Pamiętam, że nie brałam udziału w żadnych imprezach życia studenckiego. Miałam też jedno wielkie marzenie – chciałam mieć dzieci. Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży i urodzi się mój pierwszy syn, po prostu nie mogłam doczekać się jego przyjścia na świat. Maciek był tym wyczekanym i wytęsknionym dzieckiem. Każdy dzień miałam szczególnie rozplanowany. Opieka nad synem, sprawiała, że nie myślałam o sobie. Był cudownym, roześmianym, słodkim i przepięknym dzieckiem. Takim delikatnym… Naprawdę nie dostrzegałam niczego niepokojącego w jego rozwoju. Syn rozwijał się ponad przeciętną. Miał bogaty zasób słownika. Znał zwierzątka i roślinki, bo bardzo dużo spacerowaliśmy. Wtedy byliśmy pełną rodziną – był on, był mój mąż i byłam ja.

Była Pani wtedy szczęśliwa…
Byłam szczęśliwa, że mam rodzinę i mam Maćka. Kiedy pojawił się na świecie czułam, że mam kogo kochać, całować i przytulać. Czułam, że ktoś bardzo tego potrzebuje i cieszy się z tych moich odruchów miłości.

Kiedy zaczęło Panią coś niepokoić w zachowaniu Macieja?
Dwa lata po narodzinach Maćka, niespodziewanie zaszłam w ciążę. Byłam zaskoczona, ale też bardzo szczęśliwa. Liczyłam, że urodzę córeczkę. Miesiąc przed rozwiązaniem, trafiłam do szpitala z zagrożeniem życiu nienarodzonego jeszcze dziecka. Szczęśliwie urodził nam się drugi syn. Po miesiącu, kiedy wróciłam do domu z maleńkim Jędrzejem, Maciek mnie w ogóle nie poznał. Nie wiedział, kim jestem. Wołałam go, a on nie reagował na swoje imię. Pierwsza moja myśl – zapomniał swojego imienia, tembru mojego głosu. Długo mnie w domu przecież nie było… Myślałam, że może to normalne u tak małych dzieci. Ale Maciuś stracił cały zasób wyuczonych wcześniej słów. Tak właściwie, to tylko biegał i krzyczał. Byłam zajęta noworodkiem, mniej czasu – jak to bywa – poświęcałam dwulatkowi. Sądziłam, że narodziny braciszka były powodem takiego jego zachowania. Niestety, sytuacja z dnia na dzień się pogarszała. Trafiliśmy do neurologopedy, która natychmiast skierowała nas na specjalistyczne badania. Choć z jej ust nie padło słowo autyzm, dziwnie się poczułam otrzymując skierowanie do ośrodka diagnozującego dzieci z całościowymi zaburzeniami rozwoju.

Pamięta Pani dzień postawienia diagnozy? 
Pamiętam ten dzień doskonale i nigdy nie zapomnę. Poczułam, że moje życie nagle straciło sens. Diagnozę traktowałam jak olbrzymią, niewyobrażalną stratę. Wszystko jakby zaczęło się walić… Stosunki z mężem miałam już wcześniej napięte, ale wtedy bardzo się pogorszyły. Mój mąż absolutnie nie przyjął do wiadomości diagnozy syna. Zakazał mi drążyć ten temat. Twierdził wręcz, że to jest nadinterpretacja zachowań syna. Powtarzał, że Maciek z tego wyrośnie i nie można go traktować jak osoby z niepełnosprawnością. U syna objawy autyzmu były bardzo wyraźne, ale ja nie chciałam ich dostrzegać i nic o autyzmie wiedzieć. Robiłam wszystko, aby ta diagnoza się nie potwierdziła. Każdemu udowadniałam, że mój syn nie jest autystyczny. Ale wie Pani co…. Chyba najbardziej chciałam samą siebie do tego przekonać.

Wiem, że diagnoza syna przyniosła duże zmiany w Pani życiu.
Diagnozie towarzyszył wielki ból, strach, niepewność i poczucie osamotnienia. Nikt z diagnostów nie dał mi dodatkowych wskazówek, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Kiedy otrzymaliśmy potwierdzenie diagnozy u kolejnego specjalisty, wiedziałam, że trzeba będzie z autyzmem dziecka jakoś dalej żyć. Wtedy też mogłam uzyskać odpłatną pomoc terapeuty, ale koszt jego pracy był niewiarygodnie wysoki. Tego nie wytrzymał mój mąż… Opuścił nas, kiedy Maciek miał nieco ponad trzy latka, a Jędruś miał półtora roku. Zostaliśmy sami. Ale też bez dachu nad głową. Uwierzy Pani, że nawet nie miałam gdzie z chłopcami mieszkać? Co prawda, miałam pracę. To była wielka wartość mojego ówczesnego życia, pozwalała nie popaść w jeszcze większe tarapaty. Przeżyłam wielki stres, schudłam, traciłam włosy, nie mogłam jeść, spałam zaledwie po trzy czy cztery godziny na dobę… A do tego Maciek jeszcze zaczął chorować na astmę oskrzelową.

Wiedziała Pani, że syn będzie miał różne trudności w życiu, trudności trudne do przewidzenia. Co myśli kobieta w takich momentach?
Przede wszystkim musiałam jak najszybciej zdobyć miejsce, w którym moglibyśmy wszyscy spokojnie zamieszkać. Potrzebowaliśmy własnego kąta. Otrzymaliśmy lokal komunalny od władz gminy, w takiej malutkiej wsi. Wiedziałam, że możemy tam zatrzymać się tylko na chwilę, ponieważ Maciej potrzebował terapeuty, ale zamieszkanie daleko od miasta tego nie gwarantowało. Moim pragnieniem był zakup mieszkania w mieście, czy też samochodu, który nie będzie nadawał się do ciągłej naprawy. Chciałam byśmy mieli normalne życie.

I tak się stało… Szybko nadeszły lepsze czasy?
Trwało to kolejne trzy lata. Kupiłam mieszkanie w mieście, załatwiłam Maćkowi specjalistyczne usługi terapeutyczne, woziłam go do niedużej szkoły integracyjnej. Niestety, wszędzie nadal pojawiały się problemy. Maciek był znacząco nadpobudliwy psychoruchowo, miał cechy ADHD. Syn przejawiał olbrzymie problemy z koncentracją uwagi na zadaniach, nie mógł wysiedzieć w szkolnej ławce. Praktycznie po kilku tygodniach nauki mojego chłopca w szkole, w każdej z nich sugerowano mi niedwuznacznie, że mam szukać nowej placówki. Tych szkół było naprawdę wiele.

Maciej wyrósł na poważnego nastolatka, skupionego nad pracą nad swoją książką.
Ale nie było to wcale takie proste! Pamiętam… Maciek chodził wtedy do jednej ze szkół w Gdyni Rumii, a Jędrek uczęszczał do przedszkola… Usłyszałam od jednej z jego wychowawczyń, że Maćka powinnam oddać do zakładu dla dzieci z deficytami. Wskazała mi taki w Wejherowie. Jest Pani sama, nie ma Pani pieniędzy na jego leczenie, tak będzie dla Pani lepiej… Jego funkcjonowanie było tak uciążliwe dla otoczenia, że ludzie nie rozumieli, dlaczego nie chcę oddać syna do ośrodka. Ja, chyba, wtedy uparłam się, że dam radę. A w domu nie miałam tylko „jednego autystyka”. Jędrek naśladował we wszystkim swego starszego brata. Przejmował od Macieja zachowania autystyczne.

Nie poddała się Pani w swym uporze?
Kocham moich synów i dziękuję za to, jacy oni są. Kiedy byliśmy razem ani razu nie zwątpiłam. Wytyczałam zawsze jasne cele, bo oni dodawali mi tej niesamowitej siły. Ukończyłam kolejne studia, tym razem zaliczyłam terapię dzieci z zaburzeniami rozwoju ze ścieżką autystyczną. Chciałam się dowiedzieć, w jaki sposób profesjonalnie pomóc Maćkowi. Moją wielką potrzebą stało się zdobywanie wiedzy z zakresu terapii. Posiadłam wtedy poczucie sprawczości. Dowiedziałam się, co mogę wykonywać z moim synem, ale również to, że mogę mieć wpływ na terapeutów pojawiających się w naszym domu.

Jak Pani ocenia, z perspektywy swego wykształcenia i doświadczenia, pracę terapeutyczną z Maćkiem?
Terapeuci na pewno wnoszą do naszego życia nowe wartości. Dzieci z autyzmem mają różne potrzeby, różnie patrzą na świat i różnie się zachowują. Maciek został ukształtowany nie tylko przeze mnie, ale właśnie przez terapeutów. Na jego piętnaste urodziny zorganizowałam uroczystość i zaprosiłam wszystkich jego nauczycieli, terapeutów oraz te wszystkie osoby, które pracowały z nim w jakikolwiek sposób. Zjawili się nawet terapeuci, którzy przychodzili do Maćka jak był jeszcze malutki, jak zderzyliśmy się pierwszy raz z autyzmem.

Ilu ich przewinęło się od początku terapii Maćka?
Prawie trzydzieści osób… Zazwyczaj byli to młodzi ludzie ze świeżymi pomysłami, różnymi technikami i wszelkimi pasjami, które zaszczepiali u Macieja. Myślę, że rysowanie, które jest bardzo ważną formą komunikacji mojego syna, gdzieś tam zostało przez kogoś zaszczepione. Rysunek stał się jedną z form codziennych wypowiedzi Maćka. On rysował rzeczy, z którymi sobie nie radził, albo też te, które go fascynowały. Tak jest do dziś…. Tak, jak już wspomniałam, w szkole były bardzo duże problemy z moim dzieckiem. Byłam ciągle wzywana przez wychowawców i naciskana, abym rozpoczęła z nim nauczanie indywidualne. Pytałam, jak miałabym wtedy pracować i utrzymywać rodzinę… Nikogo to nie obchodziło, a może nikt nie miał na to pomysłu. Zwróciłam się wtedy o pomoc do Urzędu Miasta i, zgodnie z decyzją prezydenta Gdyni, mój syn otrzymał tzw. nauczyciela cienia. Tym nauczycielem była pani Anna. Kiedy się pojawiła w życiu Maćka, sytuacja w szkole zaczęła się stabilizować. Pani Ania zastępowała mnie w szkole i, jak piorunochron, zbierała wszystko co najgorsze. Maciej zaczął się rozwijać i poszedł mocno do przodu. Jestem jej bardzo wdzięczna. 

Pozyskanie do współpracy dobrego terapeuty czy trenera to bardzo ważna sprawa w rozwoju dziecka ze spektrum autyzmu.
O tak, ale jestem pewna, że wszyscy ludzie, którzy z Maćkiem pracowali, kształtowali i nadal kształtują jego osobowość i charakter. On dziś wie, czego w życiu chce. Jest asertywny, otwarty, ale także poszukujący. Terapeuci mu w tej drodze pomogli i towarzyszyli. Zarówno w tym, aby otworzył się w relacjach z innymi ludźmi, ale i w tym, że ma marzenia i chce je realizować. Rysując, potrafi pokazać ludziom, co myśli. Pisząc, bo napisał już kilka książek, opisuje co czuje. 

Maciej ma potrzebę kontaktu, akceptacji i uznania. Przyznał mi, że chce zostać w przyszłości laureatem nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Zapewne szkoła wspiera Maćka w jego pasjach.
Szkoła? Bardzo bym tego chciała, ale nie mogę tego potwierdzić. Szczerze powiem, że jestem załamana polskim systemem edukacji. Syn uczęszcza do liceum specjalnego, gdzie jest bardzo dużo dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi. Ale ten system, w mojej ocenie, nie dostrzega tych potrzeb, albo pozoruje, że dostrzega. Uczą wielu rzeczy na siłę, aby tylko zdał, a czy coś zostanie na przyszłość… Bardziej pragnę, aby on sobie radził w życiu. Chcę mieć poczucie, że jak już odejdę, to będzie mógł normalnie żyć wśród ludzi. Że nie zostanie zamknięty w jakimś ośrodku, gdzie będzie traktowany jako osoba, którą trzeba się tylko opiekować. Maciek potrafi bardzo dużo, chociażby ugotować sobie posiłek, posprzątać wokół siebie, wyprać swoje rzeczy, a przy tym jest bardzo skoncentrowanym i bardzo schludnym człowiekiem. Chciałabym, żeby mógł normalnie i samodzielnie żyć. 

Pani największe marzenie dotyczące synów….
Mam dwa. Aby świat poznał Maćka i żeby ludzie zobaczyli, że pomimo tego, iż jest inny, to wnosi wartości do naszego świata. On naprawdę ma dużo do powiedzenia i przekazania. Gdyby te jego rysunki mogły być printem na materiałowych torbach ekologicznych… Moim zdaniem, to świetny pomysł. Liczę, że znajdzie się niebawem osoba tym zainteresowana i przekona się, jak dużo mój syn może zaoferować. A drugie moje marzenie to…. dom! Taki, w którym Maciek miałby swoje mieszkanie i podobne mieszkanie miałby jego brat. Mieszkaliby razem, choć osobno, ale mogliby zawsze na siebie liczyć. Przyniosłoby mi to spokój i poczucie, że zapewniłam im bezpieczeństwo. 

Zaczynałyśmy ten wywiad od wspomnień, jaka kiedyś Pani była. Skończmy więc, jaką kobietą jest Pani teraz…
Na pewno jestem śpiochem, ale – tak na poważnie – staram się cały czas być aktywna, dalej się uczę i dużo czytam. Rozwijam się też w pośrednictwie nieruchomościami. Ten pomysł zrodził się w głowie terapeutki Maćka, która jest z nami od sześciu lat. To ona mnie zainspirowała. Znalazłam więc agencję, w której zaczęłam się rozwijać. Myślę też, aby – w najbliższych dwóch latach – przeprowadzić swego pierwszego flipa w nieruchomościach, czyli zainwestować i sporo zarobić na rynku. Skupiam się na tym i pracuję nad profilem mojej własnej firmy. Pragnę być bardzo skuteczna po to, aby moi klienci nie tracili czasu i pieniędzy w obrocie nieruchomościami. 

Co chciałaby Pani przekazać matkom, które właśnie otrzymały diagnozę swego dziecka – diagnozę autyzmu?
Muszą najpierw poradzić sobie z „żałobą”, która jest wielostopniowa… Matki kochane, tę żałobę trzeba przeżyć. Ale nie bójcie się marzyć. Autyzm to nie wyrok. To inne spojrzenie na świat. Kiedy zrozumiecie, że wasze dziecko inaczej patrzy na świat, to nadejdzie akceptacja, potem duma i pojawią się możliwości. 

Piękna puenta. Dziękuję za rozmowę.

Wywiad

Szkoła nie zastąpi rodziców – wywiad z Ryszardem Chodynieckim, dyrektorem CEN w Białymstoku

Opublikowano

Ryszard Chodyniecki
zdjęcie: archiwum CEN Białystok

Z Ryszardem Chodynieckim, dyrektorem Centrum Edukacji Nauczycieli w Białymstoku, rozmawia Mirosław Szczeglik

Mirosław Szczeglik: – Kiedyś o nauczycielach mówiono, że to grupa zawodowa, która niechętnie się uczy. To oni mają uczyć innych, a nie sami się uczyć – podkreślano. To już, chyba, zamierzchła przeszłość. Jak Pan postrzega nauczycieli przez pryzmat ich chęci podwyższania kwalifikacji i kształcenia się przez całe życie?

Ryszard Chodyniecki: – Taki stereotyp rzeczywiście może pokutować, tak naprawdę wszystko zależy od wielu różnych czynników. Inną motywację ma nauczyciel na początku swojej kariery zawodowej,  gdy musi dokumentować swoje zaangażowanie w samodoskonalenie, zupełnie inna motywacja występuje u nauczyciela dyplomowanego, który nie ma presji czynnika zewnętrznego. Jeszcze inna dotyczy przedmiotowca w zakresie szkoleń z jego przedmiotu, a nawet tego samego nauczyciela ale wychowawcy w zakresie np. wychowania, profilaktyki itp. Z moich doświadczeń i obserwacji wynika, że aby nauczyciel przyszedł na szkolenie oferta musi być atrakcyjna pod względem tematu i jakości, o której William Edwards Deming, światowy prekursor i guru w dziedzinie zarządzania, mówił, że „jakość to coś co zadowala a nawet zachwyca klienta”. Jeżeli spełnimy ten warunek, to ten co był wróci, a temu co nie był powie, że warto do nas przyjść.

– Polska szkoła wydaje się żyć w ciągłej zmianie, poddawana jest przeróżnym reformom i przekształceniom. Dodatkowo edukację dotknęła także pandemia koronawirusa. Ten czas nie służył ani nauczycielom, ani – tym bardziej – uczniom. Refleksje są podzielone. Jedni uważają, że pandemia unowocześniła polską szkołę i wymusiła korzystanie z najnowszych technologii…. Drudzy twierdzą – wręcz przeciwnie – że odkryła jej braki. 

– Zmiany są nieuniknione wraz z postępem technologicznym.  Dzięki zaś pandemii, mogę to śmiało powiedzieć, nastąpiła wręcz rewolucja cyfrowa w edukacji. Sytuacja wymuszająca wprowadzenie kształcenia zdalnego spowodowała skok o dobrych kilka lat w zakresie wykorzystania technologii komputerowych w nauczaniu. Jednak ten postęp odbył się kosztem zdrowia fizycznego i psychicznego nauczycieli, dzieci oraz rodziców. Innym kosztem są zaburzone relacje, osłabienia kompetencji społecznych. Przez ten trudny czas trenerzy w naszym Centrum Edukacji Nauczycieli przeszkolili tysiące osób w zakresie narzędzi zdalnej edukacji. 

– Jednym zdaniem… „życie przeniosło się do cyberprzestrzeni”. Zdalna nauka, kontakt przez internet, długie godziny przed komputerem… Przyznam, że nie wyobrażałem sobie zdalnych lekcji wychowania fizycznego, a takowe przecież też się odbywały. Co teraz? Czy Pana zdaniem wrócimy do normalności sprzed pandemii?

– No cóż, „pantha rhei”… Będziemy mieć inny stan, który na dany czas będzie naszą rzeczywistością. Na pewno nie będzie tak samo, będzie inaczej.

– My, w swojej pracy, pochylamy się głównie nad relacjami z innymi ludźmi. Pan jest jednym z certyfikowanych trenerów umiejętności społecznych z ogromnym doświadczeniem w szkolnictwie i wspieraniu tak dydaktyków, jak i dzieci. Od lat obserwuje Pan kontakty nauczycieli i uczniów. Jak je Pan ocenia? Co w nich jest godne pochwały, a co musimy jeszcze poprawić? 

– Relacje międzyludzkie są smarem zapewniającym poziom jakości współdziałania różnych podzespołów maszyny jaką jest społeczeństwo. Im wyższy poziom jakości relacji, tym sprawniej funkcjonuje społeczeństwo, mniej jest zgrzytów i nieprzyjemnych perturbacji. Trening umiejętności społecznych często niesłusznie zawężony jest tylko do pracy z dziećmi ze spektrum autyzmu (na np. zajęciach rewalidacyjnych), a jest przecież ważnym narzędziem w warsztacie pracy nauczyciela podnoszącym jego skuteczność w zakresie integracji grupy i zarządzania klasą. Co do kontaktu nauczyciela z uczniem, to na plan pierwszy wychodzą dwie te osobowości i umiejętność (lub jej brak) rozwiązania problemu bez strat dla każdej ze stron. 

– Po powrocie uczniów do szkoły z nauki zdalnej padały apele o nieodpytywaniu dzieci, zluzowaniu sprawdzania wiedzy, odstąpienia od klasówek, a kładzeniu głównego nacisku na naukę wyrażania emocji i odbudowywaniu codziennego bezpośredniego kontaktu. To tak, jakby polska szkoła zawsze była gdzieś poza ludzkimi emocjami, a nauczyciele dbali tylko o ciągłe ocenianie i sprawdzanie wiedzy. I nagle teraz miała pojawić się taka zmiana… To nie było sztuczne?

– Pamiętajmy, że powrót nastąpił na niecały miesiąc przed wakacjami i w zasadzie sytuacja uczniów na tą chwilę powinna być już klarowna. Ewentualne dopytania ucznia w tym czasie miały zawsze miejsce, gdy chciał mieć lepszą ocenę lub gdy chciał uzyskać promocję do wyższej klasy na zasadzie ostatniej szansy. Myślę, że apel był skierowany do niewielkiej grupy nauczycieli, którzy w swoich najlepszych chęciach realizacji programu i dydaktyki czasem zapominają, że nie zawsze są one priorytetem.

– Coś musiało jednak być na rzeczy w zakresie bezpieczeństwa emocjonalnego i kontaktów międzyludzkich po powrocie do stacjonarnej edukacji… Jak ważny, Pana zdaniem, jest w życiu szkoły aspekt kształtowania akceptowanych przez zbiorowość interakcji społecznych? Rozmawiając z rodzicami słyszę nieraz, że tym powinna zająć się szkoła. Nauczyciele borykający się z trudnymi zachowaniami wskazują zaś na rolę środowiska rodziny. Zgody, wydawałoby się, nie ma.  

– Przede wszystkim zacznijmy od tego, że za wychowanie dzieci odpowiadają rodzice, którzy swoimi postawami, zachowaniami, przekonaniami kształtują osobowość dziecka. Drugim ważnym czynnikiem jest środowisko, grupa rówieśnicza. Szkoła nie zastąpi rodziców w procesie wychowania dziecka, ale odgrywa ogromną rolę w procesie zmian niepożądanych zachowań i postaw, które stojąc w sprzeczności z ogólnospołecznymi normami generują sytuacje trudne na lekcjach. Tu trzeba by znowu pochylić się nad podziałem zachowań ze względu na czynnik biologiczny np. zespół Aspergera i czynnik środowiskowy  – niedostosowanie społeczne, dwa różne światy, ale lekcja może przepaść tak samo. Na pewno szkoła odgrywa dużą rolę wspomagającą wychowanie.

– Czy trzeba edukować nauczycieli pod kątem radzenia sobie z trudnymi zachowaniami uczniów? A jeśli tak, to co jest najpilniejsze do wykształcenia?

– Nauczyciele sami posiadają wysoką świadomość potrzeby doskonalenia się w tym temacie. Nasze Centrum wychodzi jak najbardziej z ofertą szkoleniową dającą wsparcie nauczycielom w zakresie radzenia sobie w trudnych sytuacjach i nie chodzi tu tylko o jakieś sztuczki, techniki, ale szkolenia dające zrozumienie przyczyny tego co dzieje się na lekcjach. Jak wspomniałem nasza oferta jest nakierowana na potrzeby nauczycieli. Wczytując się w nie, szkolimy na przykład z zakresu treningów umiejętności społecznych. Sam też jestem pewien, że umiejętności trenera TUS mogą okazać się jedną z ważniejszych kompetencji nauczyciela, zwłaszcza w kontekście edukacji włączającej, o której się mówi w Polsce od blisko dziesięciu lat, a teraz coraz częściej słychać.

– Mówimy o nauczycielach, a czy wymagać czegoś od samych dzieci…?

– Naturalnie, ale jak chcesz wymagać to musisz stworzyć możliwości pod te wymagania. To jak z ziemią – wymagasz by wydała plon, to ją najpierw spraw pod wysiew. Nasze szkolenia prowadzone przez naszych specjalistów i trenerów zewnętrznych tego uczą. 

– Cały czas docierają też do nas pomysły o zmianach nauczania dzieci z niepełnosprawnościami w polskiej szkole? Wydaje się, że nie mamy pomysłu ani na naukę uczniów wybitnie zdolnych, na przykład na pracę z sawantami, z wyspowymi zainteresowaniami, z zespołem Aspergera, ale też z niżej funkcjonującymi ich rówieśnikami… I nie chodzi, oczywiście, mi w tym pytaniu tylko o wiedzę przedmiotową, ale bardziej funkcjonowanie w społeczności. Czy tak jest?

– Problem wspomnianej niepełnosprawności jest stosunkowo młody. Obecnie podniósł się poziom diagnozy, co pozwala na podjęcie wczesnej interwencji i prowadzenie różnych zajęć, w tym TUS od najmłodszych lat. Czym to skutkuje? Na pewno udaje się szybciej i łagodniej wprowadzić taką osobę w zbiorowość i jej normy. Odnoszą one sukcesy światowe, jak chociażby Elon Musk. Pomysłu szuka cały świat i w Polsce nie jesteśmy w tym odosobnieni. Centrum Edukacji Nauczycieli w Białymstoku dokłada swoją cegiełkę organizując warsztaty TUS dla nauczycieli oraz akcje przybliżające pracę z takim dzieckiem. Pomysłów mamy więcej, jak choćby zorganizowanie wspólnie z Zachodniopomorskim Centrum Szkoleń w przyszłym roku pierwszego Ogólnopolskiego Kongresu Trenerów TUS w Białymstoku. Trzeba o tym rozmawiać, my chcemy o tym rozmawiać, ale nie tylko rozmawiać co wręcz podejmować konkretnie ukierunkowane działania.

– Czas na dyskusje jest zawsze, ale działania trzeba podejmować natychmiast. Dużo się rozmawia o polskiej edukacji, dyskutuje i debatuje, a w ostatnich latach szkoła i nauczyciele jakby straciły na swoim autorytecie. To też może być jednym z powodów, że nie mają już tak wielkiego wpływu na zachowania swych uczniów. Trochę zagubiony młody człowiek szuka autorytetów wszędzie indziej, byle nie w szkole. Bycie nauczycielem jest dzisiaj sztuką?

– Genezy tego zjawiska trzeba szukać w idei bezstresowego wychowania, która przyszła do nas z zachodu i została przyjęta z błędną interpretacją. Społeczeństwo nie zostało przygotowane do przyjęcia takiego sposobu myślenia i poszło swoją drogą. Dzisiejsze autorytety to już nawet nie gwiazdy pop-kultury, ale youtuberzy, często rówieśnicy naszych uczniów. Dzisiejszy nauczyciel musi więc nadążać za swoimi wychowankami, by mieć z nimi wspólny język, a tym samym rozumieć ich sprawy.

– Region podlaski to tygiel wielokulturowości. Krzyżują się tu różne kultury czy pokoleniowe tradycje. Pojawiają się też zachowania podyktowane tymi czynnikami. W tej różnorodności i inności jest edukacyjna siła czy słabość? Nowoczesność czy zaściankowość?

– Czasem słabość może być siłą, no i co przez nią tak naprawdę rozumiemy. Bardzo często pęd za nowoczesnością prowadzi do wyrzeczenia się tożsamości zostawiając ją na straganie ciekawostek regionalnych. Podlasie stanowi wspaniały przykład siły swojej wielokulturowej tożsamości pomimo piętnowania zaściankowością, czy też postrzegania jako Polska B. Edukacyjnie nie ustępujemy innym regionom, a w niektórych dziedzinach jesteśmy pierwsi, u nas pojawiły się np. łaziki marsjańskie czy edukacyjny robot Photon – CEN Białystok prowadzi w tym zakresie szkolenia. Ważnym jest fakt, że oświata w regionie ma silnego sprzymierzeńca jakim jest p. Artur Kosicki, Marszałek Województwa Podlaskiego, który wraz z zarządem podejmuje dużo decyzji dotyczących dotacji na rzecz rozwoju edukacji na Podlasiu, w tym dofinansowywanie unikatowych kursów wspierających nauczycieli.

– Podsumowując… Jaka jest dzisiaj najważniejsza cecha polskiego nauczyciela? Najważniejsza umiejętność społeczna? 

– Nie ma tej jednej, najważniejszej cechy. Nauczyciel musi być elastyczny, nastawiony na własny rozwój zawodowy i osobisty, samodoskonalenie zwłaszcza z różnego rodzaju trendów, nowoczesnych technologii oraz z zakresu kompetencji miękkich. Współczesny nauczyciel powinien być empatyczny, otwarty na zmiany, powinien podążać przy uczniu skoncentrowany na jego mocnych stronach wzmacniając te słabsze, ale też uważać by balansując na linie dobrych relacji z uczniem nie wchodzić w rolę jego kolegi. Uczeń potrzebuje dorosłego z wysokimi kompetencjami społecznymi, który daje poczucie bezpieczeństwa swoją postawą, ponieważ kolegów już ma.

– Tego więc nauczycielom życzmy… Dziękuję za rozmowę.

– Dziękuję bardzo za zaproszenie. Korzystając z możliwości chciałbym podziękować pracownikom Centrum Edukacji Nauczycieli w Białymstoku za wielkie zaangażowanie na rzecz wsparcia nauczycieli województwa podlaskiego, w tym trudnym dla wszystkich czasie edukacji zdalnej. Dziękuję. 

 

Czytaj dalej

Wywiad

Czego Jaś nie nauczy…

Opublikowano

Etnolala Jaś
zdjęcie: archiwum J. Wróblewska/Etnolala

Rozmowa z Justyną Wróblewską z Kielc, pomysłodawczynią ręcznie robionej lalki Etnolala JAŚ. Historia pani Justyny jest przykładem, jak obserwacja dziecięcej aktywności i śledzenie potrzeb rozwojowych dziecka może stać się inspiracją dla własnego rozwoju oraz stworzenia własnej marki. Nie jest to jednak rozmowa o przedsiębiorczości, a o zapomnianej już poniekąd tradycji.

Teresa Ulanowska: – Czy Etnolala Jaś powstała w głowie mamy czwórki dzieci z potrzeby dnia codziennego, czy może – tak po prostu – z Pani osobistej miłości do zabawek? 

Justyna Wróblewska: – Pomysł zrodził się w czasie trwania pandemii, kiedy wszystko wokół było pozamykane, a ja z całą rodziną siedziałam w domu. Codzienne obowiązki domowe,  nauka zdalna, hałaśliwa zabawa i wypoczynek… Wszystko skupiło się w naszym mieszkaniu, w kieleckim blokowisku, i stało się czymś jednym. Przyznam, że czułam się wtedy troszkę tą całą sytuacją zmęczona. Przecież nagle zostałam kucharzem, nauczycielem, przyjacielem z placu zabaw, ale i terapeutką przeżywających epidemię dzieci…. Potrzebowałam wytchnienia. Wydawać się mogło, że zbawieniem będą zabawki i czas, kiedy dzieci będą mogły im poświęcić, a nie biegać po domu. Ale zabawki, na które trafiliśmy, szybko się zniszczyły. Dzieci za nimi płakały, a ta rozpacz udzielała się i mnie jako rodzicowi. Brakowało zabawki, która zajmowałaby moje dzieci na dłużej i dawała wiele możliwości do wykorzystania. Tradycyjne lalki poza tym, że można było je ubierać i rozbierać, nie dawały niczego dodatkowego. Czegoś im brakowało. Z kolei zabawki grające, szybko się psuły i były zbyt głośne. Pomyślałam wtedy, że chciałabym podarować dla swoich dzieci zabawkę, która przetrwa upływ czasu i będzie piękną pamiątką dzieciństwa. Pamiątką, którą dzieci będą chciały przekazać swoim dzieciom i wnukom.

– Jakie zabawki były najcenniejsze dla Pani dzieci? 

– Moje dzieci kompletnie nie interesowały się zabawkami interaktywnymi, a wręcz bały się zbyt głośnych ich dźwięków. Za to przepadały za książeczkami oraz prostymi zabawkami, które można było nosić i przytulać. Wszelkiego rodzaju lalki czy pluszowe zwierzątka angażowały w swe codzienne czynności. Towarzyszyły one także w nauce codziennych czynności np. samoobsługowych, czy zachowań społecznych.

– I te obserwacje stały się dla Pani impulsem do poszukiwania…

– Dokładnie tak! Na początku pojawił się pomysł samej lalki. Później do niej miały zostać napisane propozycje zabaw przy wykorzystaniu różnych akcesoriów. Z czasem pomysł się rozwinął i powstała cała seria bajek. Etnolala stała się ich głównym bohaterem. Dzięki jej przygodom, ma być łatwiej dzieciom rozstać się z rodzicami i wyruszyć do przedszkola, przeżyć choroby, niepowodzenia czy zapanować nad trudnościami z zasypianiem. Lalka ma utrzymać też zainteresowanie przy przekazywaniu najmłodszym użytecznej wiedzy. Wiadomo przecież nie od dziś, że czego Jaś się w dzieciństwie nie nauczy, tego Jan w dorosłości nie będzie umiał.

– Walor zabawy i edukacji to jedno, ale myślę, że Etnolala to taka towarzyszka dziecięcej doli i niedoli. Rówieśnik, z którym dziecko lepiej radzi sobie w wychodzeniu z kryzysów rozwojowych. Czy ta koncepcja to Pani indywidualny projekt? Czy może tworząc ją wspierała się Pani specjalistyczną literaturą lub radami pedagogów i psychologów? 

– Po pierwsze… chciałam przywrócić pewną tradycję. Bardzo zależało mi, żeby zabawki były wykonane ręcznie i miały – tak jak kiedyś – duszę. Tworzone były wówczas z ogromną miłością, były szanowane i wyjątkowe. Dzieci inaczej odbierają zabawkę, kiedy wiedzą, że to jest jeden jedyny i tylko ich taki przysłowiowy Jaś. Że zostanie tak długo, jak będą o niego dbać. Uczą się też odpowiedzialności i szacunku do zabawki. Kiedy dodatkowo mogą śledzić proces jej powstawania, to wiedzą, ile trudu ktoś włożył w jej wykonanie. Etnolala powstawała bardzo długo, ponieważ szukałam ludzi, którzy pomogą mi zrealizować moją wizję. Odezwałam się do ponad trzydziestu lalkarzy. Bardzo chciałam stworzyć własną formę wymarzonej lali. Choć sama bardzo dużo czytałam o lalkarstwie, technikach, materiałach, z czego i jak lalki powstają, jaka jest związana z nimi tradycja, to tak naprawdę pomogła mi w tym Maria Staniewska z Wrocławia. Później szukałam pisarza, grafika, hafciarni i projektanta odzieży… Proszę mi uwierzyć, że początki tej przygody to tak naprawdę jedne wielkie niekończące się poszukiwania… Daria Lipska, moja przyjaciółka z Kielc, ręcznie stworzyła niesamowite ilustracje do bajek. Osobiście także malowała twarz każdej z lal. Dominika Sadło zaprojektowała haft, artystyczną oprawę książek dla dzieci i innych akcesoriów, malowała ręcznie szafy dla każdej z nich. Ewa Bujak, która kiedyś była moją wykładowczynią na uczelni,  zaprojektowała ubranka. Aleksandra Brożyna tworzy mięciutkie włosy i inne dodatki z wełny, ręcznie dzierga je na szydełku. Katarzyna Vanevska, moja przyjaciółka z Krakowa, a znana pisarka bajek dla dzieci, stworzyła także serię tych o Etnolali. Patryk Brenk z Krotoszyna stworzył drewniane opakowania w postaci szaf. Bardzo inspirującą była dla mnie także  Jaśkowa Mama, facebookowa osobowość prowadząca blog, mama dziecka z niepełnosprawnością. Prowadziłam także wywiady i konsultacje z innymi znawcami tematu, logopedami, psychologami dziecięcymi i pedagogami. Chciałam poznać problemy, z jakimi zmagają się dzieci. Szukałam przeróżnych rozwiązań.

– To faktycznie oszałamiające. Czego konkretnie udało się Pani dowiedzieć o potrzebach dziecka i relacji lalka – dziecko w trakcie tej produkcji?

– Co szóste dziecko ma kłopoty z rozwojem, a dzieci zaczynają „przychodzić” do specjalistów już w wieku dwóch lat. W rozmowach wskazywano główne trudności dzieci, takie jak problemy z koncentracją uwagi, z agresją, kłopoty z zasypianiem, z własną seksualnością, z zaburzonym rozwojem mowy, trudności w komunikowaniu się i z radzeniem sobie w nowym otoczeniu. Dodatkowo – bardzo często przewijały się tematy sytuacji rodzinnej po rozwodzie rodziców czy w związku z pojawieniem się rodzeństwa. A jeszcze stresującymi zdarzeniami, które wspólne zauważyliśmy, były te związane z pozostawaniem samemu w przedszkolu, samodzielnymi wyjazdami na wakacje czy koniecznością pobytu w szpitalu. W dużej mierze wszystkie te bolączki uzewnętrzniały się głównie u chłopców. 

– Może dlatego, że chłopcy nigdy nie bawili się lalkami? 

– Nie wiem… Bardzo to mnie jednak zaintrygowało. Zauważyłam też, że to właśnie przez zabawę lalkami moje dzieci rozwijały mowę. Podczas aktywności bardzo wzbogaciło się ich słownictwo, a jeszcze mocniej rozwijały się umiejętności wyrażania emocji, okazywania empatii czy działań proaktywnych. Tak powstała lalka dla chłopców o imieniu Jaś, z wyraźnie zaznaczoną płcią. Adresowana jest, oczywiście, nie tylko do nich, jednak pozwala wspierać ich rozwój i przeciwdziałać sygnalizowanym problemom.

– Prototyp lalki trafił najpierw do Pani domu. Jak został przyjęty przez dzieci?

– One wprost pokochały Jasia. Był on zupełnie nagi, bez twarzy, włosów i ubrania, a już wzbudzał sympatię. Najmłodszy synek, nie chciał oddać Jasia nikomu. Niesamowitą była reakcja na to, że lalka ma siusiaka, tak jak on. To była zupełna nowość, ponieważ w domu były wyłącznie lalki dziewczynki. Mój syn nie odstępował więc lali ani na krok i dopiero jak zasnął, jego starsze siostry mogły się Jasiem pobawić. Dzieci były pierwszymi testerami, pierwszymi obserwatorami całego procesu produkcji, procesu twórczego… Dziś bawią się z nim w dom, szkołę, wyprawiają urodziny czy odwiedzają z nim lekarza. Po swojemu opowiadają mu bajki na dobranoc. Mocno inspirują mnie do projektowania kolejnych akcesoriów dla lalek i pomocy do zabaw. 

– Historia Jasia została spisana w formie wierszowanych bajeczek wspierających kompetencje emocjonalne dziecka. O jakich sytuacjach opowiadają?

– Bajka „JA i TY” to historia o przyjaźni na dobre i złe małego chłopca z lalką o imieniu Jaś. Opowiada o sytuacjach trudnych dla dziecka, choć dość powszednich, takich jak wizyta u dentysty, pierwszy dzień w przedszkolu czy wypadek w trakcie jazdy na rowerze, ale też o sytuacjach pełnych radości, jak wyczekiwanie prezentów urodzinowych czy wizyta Mikołaja. One wszystkie budzą silne emocje. Historia Jasia oswaja, uczy nazywania emocji i samoregulacji. W opisanych historiach Jaś jest zawsze z dzieckiem. Towarzyszy mu zawsze, kiedy jest potrzebny, na dobre i na złe. Już sama forma tekstylnej książeczki jest przyjazna dla najmłodszych, do wielokrotnego użytku, którą można spokojnie wyprać w pralce. Książeczka jest dość duża i może pełnić funkcję poduszki. Ma sporo zalet. 

– Jaki walor w pracy terapeutycznej dostrzega Pani w wykorzystaniu Jasia podczas zajęć z dzieckiem?

– Jest wiele możliwości dla działań wychowawczych i specjalistycznych. Dla rodzica, z jednej strony, to przede wszystkim wspólne spędzanie czasu z dzieckiem z wykorzystaniem lali i zaproponowanych scenariuszy zabaw oraz podczas czytania bajek. Psychologom i terapeutom Jaś pomoże na pewno nawiązać szybciej kontakt, pozwoli na przeprowadzenie rozmów o seksualności oraz akceptacji swojego ciała. Bajki mogą pomóc w pracy nad emocjami. Ubranka dla lalek są tak zaprojektowane, by wspierać rozwój motoryki małej poprzez rozpinanie guzików i napów, sznurowania itp. Opakowanie stanowi piękna drewniana szafa z motywem ludowym. Zabawa z szafą uczy dziecko orientacji przestrzennej, można ją wykorzystać do rozwijania kompetencji językowych i umiejętności posługiwania się gramatyką. 

– A opowiedzmy jeszcze o foto kartach…

– Przygotowaliśmy foto karty na różne okazje. To zbiór dwudziestu czterech nazw ważniejszych świąt, okazji powtarzających się co roku. Karty są na tyle uniwersalne, że używać ich możemy niezależnie od wieku. Jest ich naprawdę wiele i ich głównym celem jest dokumentowanie więzi dziecka i lali, a także wspomnień pięknego dzieciństwa. Karty mogą służyć do zabawy, do nauki posługiwania się kalendarzem. Mają wiele zastosowań. 

– Etnolala daje przestrzeń do zagospodarowania dziecku, rodzicom i specjalistom… 

– Starałam się, aby tak było i tak się stało… Mój pomysł dzięki wsparciu ludzi, których spotkałam na swej drodze, zaczął się w pewnym momencie urzeczywistniać. To są osoby z różnych stron Polski, z których nie wszystkich poznałam osobiście przez utrzymującą się pandemię. Mimo tego, całym sercem zaangażowali się w projekt i wsparli w trudnych momentach. Wszystko tak naprawdę zawdzięczam tym osobom i mojej rodzinie. 

– Dziękuję za rozmowę.

Czytaj dalej

Wywiad

Złote dziewczyny – olimpijki z Płońska

Opublikowano

zdjęcie: archiwum facebook/Olimpijczyk Płońsk

„Pragnę zwyciężyć, lecz jeśli nie będę mógł zwyciężyć, niech będę dzielny w swym wysiłku”… – tak brzmią słowa przysięgi zawodników Olimpiad Specjalnych. Słowa te wypowiedziały zawodniczki z klubu „Olimpijczyk Płońsk”, które w 2019 r. reprezentowały Polskę w piłce nożnej kobiet na Światowych Letnich Igrzyskach Olimpiad Specjalnych w Abu Dhabi, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Wszystkie z niepełnosprawnością intelektualną, wszystkie zaskoczone powołaniem do kadry, wszystkie onieśmielone rozgłosem. Wreszcie wszystkie dzielne w swym wysiłku. Pragnęły zwyciężyć i zwyciężyły. Przywiozły z olimpiady złote medale i piękne wspomnienia.

Podobno w czasach antycznych zrzucano ich ze skał, zaś w średniowieczu ukrywano przed sąsiadami. Faszyści wprowadzili zbrodnicze prawo eutanazji. Mowa nie o kimś innym, jak o osobach z niepełnosprawnościami. Rodzili się przecież zawsze. Na przestrzeni wieków zmieniał się sposób ich postrzegania w społeczeństwie. Myśląc „osoba z niepełnosprawnością” nadal wiele osób wyobraża sobie kogoś słabszego i potrzebującego pomocy. Ten obraz może być często złudny… 

Stowarzyszenie Olimpiady Specjalne Polska promuje aktywność osób z niepełnosprawnością intelektualną poprzez sport. Dzięki treningom, zawodom i olimpiadom pokazuje, że potrafią oni być nie mniej odważni, waleczni, otwarci i pewni siebie, jak inni sportowcy. Jak każdy człowiek marzą o sukcesach, realizują swoje pasje i dążą do celu. Sport jest dla nich formą rehabilitacji, okazją do przełamywania własnych barier i stereotypów zakorzenionych w zbiorowości. Pozwala również pokazać różnorakie emocje, podejmować nowe role społeczne, nabywać umiejętności interpersonalne i podejmować śmiałe aktywność. 

Idea Olimpiad Specjalnych narodziła się w Stanach Zjednoczonych na początku lat 60. XX-go wieku, kiedy to Eunice Kennedy Shriver, siostra amerykańskiego prezydenta Johna Kennedy’ego, postanowiła stworzyć międzynarodową organizację sportową dla osób z niepełnosprawnością intelektualną. Przekonano się wówczas jak ogromne znaczenie dla rozwoju tych osób ma aktywność fizyczna i zdrowa rywalizacja sportowa. Dziś szacuje się, że Ruch Olimpiad Specjalnych zrzeszają ponad pięć milionów zawodników z całego świata. Polska dołączyła do organizacji na początku lat 80 – tych ubiegłego stulecia i od tamtej pory systematycznie rozwija swoją działalność utrzymując najwyższe, międzynarodowe  standardy. Ponad 17,5 tys. zawodników trenuje dwadzieścia cztery dyscypliny sportowe (zarówno letnie, jak i zimowe), w ponad 500 klubach zrzeszonych w osiemnastu oddziałach regionalnych. 

Płońska Sekcja „Olimpijczyk Płońsk” rozpoczęła działalność we wrześniu  2013 roku. Klub działa w ramach regionalnego oddziału Olimpiad Specjalnych na Mazowszu, przy miejscowym Specjalnym Ośrodku Szkolno – Wychowawczym im. św. Stanisława Kostki. Trenują tu  uczniowie i absolwenci szkoły oraz członkowie płońskiego Stowarzyszenia Osób Niepełnosprawnych „Bądźmy Razem”. 

W „Olimpijczyku Płońsk” grają w piłkę nożną „złote dziewczyny”. Tak nazwano Marlenę Włodarską, Martynę Siwek, Paulinę Benke, Monikę Młudzikowską i Wiktorię Gmurczyk, po ich powrocie z dalekiego Abu Dhabi, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Pod opieką trener Agnieszki Palińskiej poleciały tam w 2019 roku na Letnie Igrzyska Olimpijskie.  

Rozmawiamy z Marleną Włodarską, kapitanem żeńskiej drużyny piłki nożnej – „złotych dziewczyn” z Płońska.

zdjęcie: archiwum facebook/Olimpijczyk Płońsk

Renata Melzacka: – Czym dla pani był udział w Igrzyskach Olimpijskich? Co pani najbardziej zapamiętała z wyjazdu do Zjednoczonych Emiratów Arabskich?

Marlena Włodarska: – To była wielka przygoda i spełnienie moich marzeń. Najbardziej pamiętam igrzyska, bo to jednak było bardzo daleko. Złoty medal na igrzyskach to jest jednak coś. Chyba nigdy o tym nie zapomnę. Na pewno też będę wspominać Dubaj. Byłyśmy tam, to piękne miasto i te wszystkie tamte budowle. Meczet bardzo mi się podobał.

– Ile czasu spędziłyście panie na zawodach? 

– Dwa tygodnie, choć nie… Pierwsze trzy dni byłyśmy w Dubaju. Odpoczywałyśmy i zwiedzałyśmy. Potem pojechałyśmy już do Abu Dhabi. No i tam już do końca zawodów. Mam dużo zdjęć, które tam sobie robiłyśmy. Największą pamiątką jednak jest złoty medal. No i wspomnienia, bo fajnie było.

– Złoty medal to wspaniała pamiątka i wielkie wyróżnienie. Jak się pani czuje  jako mistrzyni olimpijska?

– Wspaniale. Byłam bardzo szczęśliwa jak wygrałyśmy. Strasznie trudno było… Ale udało się nam. Grałyśmy z Białorusią i wygrałyśmy. Ja grałam jako główna obrona. No i, do tego, byłam kapitanem drużyny.

– Kapitan zespołu to dość poważne zadanie na boisku. Tym bardziej, że wiem, że na co dzień nie trenowałyście razem.

– To bardzo poważne zadanie. Z naszej szkoły było nas pięć. Jeszcze były trzy dziewczyny z ośrodka w Opactwie i dwie z ośrodka w Łosicach. Wszystkie od razu się polubiłyśmy i chętnie ze sobą spędzałyśmy czas. Trenerzy mówili, że jesteśmy mocną drużyną. To nie było trudne.

– A co było najtrudniejsze dla pani? 

– Hmm…. Chyba to jednak mecz finałowy. Bałam się też lecieć samolotem, bo to przecież tak daleko. I inna kultura, i w ogóle… I inne jedzenie nawet. Trudne też było to, że musiałyśmy pamiętać w jaki strój się ubrać na trening, a w jaki na spacer. Bo jak ktoś się pomylił, to musiał się wracać i przebrać. Nie wolno było chodzić w swoich ubraniach. Nawet walizki dostałyśmy jednakowe.

– Do Abu Dhabi zjechali się zawodnicy z wielu krajów. Udało się paniom nawiązać jakieś nowe znajomości? 

– Oj, tam było bardzo dużo ludzi. My trzymałyśmy się z Polakami. Innych nie rozumiałyśmy, bo nie znałyśmy ich języków. Ale poznałyśmy parę osób. Mam się teraz ich na facebooku, w znajomych.

–  Powspominajmy teraz wasz powrót do Polski. Ktoś panie przywitał? Jak to było?

– Bardzo dobrze… Było bardzo dużo ludzi na lotnisku. Rodzina, przyjaciele, a nawet dyrekcja naszej szkoły. To było bardzo miłe. No i jak przyjechałyśmy do Płońska to znowu nas witali. I byli i nauczyciele, i były koleżanki. Wszyscy czekali na nas przy szkole z dużymi plakatami, szampanem i słodyczami. Krzyczeli i klaskali…

– Zostałyście też panie zaproszone do Warszawy, do Pałacu Prezydenckiego?

– Oooo, w pałacu też było pięknie. Pani Prezydentowa nas przywitała. I gratulowała. I podziękowała nam. Naprawdę pięknie nas przyjęła. Potem można było sobie porobić zdjęcia nawet. Fajnie było. A do Abu Dhabi, do nas wszystkich, przyleciała Ania Lewandowska i z nią też mamy zdjęcia. 

– Ten wyjazd zmienił pani życie. 

– Na pewno. Jak wróciłyśmy to w Płońsku ludzie podchodzili do mnie na ulicy nawet i wszyscy gratulowali. Występowałam w telewizji. Byłam w „Pytanie na Śniadanie”  i  w „Kurierze Mazowieckim”. I w Radio Płońsk, też byłam. To było miłe nawet. Teraz już tak nie jest, ale i tak jest fajnie.

– A co pani daje uprawianie sportu? Dlaczego akurat gra pani w piłkę nożną?

– Czy ja wiem? Lubię po prostu. A w piłkę grał przecież mój brat, to ja tak za bratem. Od dziecka już gram, a w Olimpijczyku od siedmiu lat. Od małego było to moim marzeniem… Aby wygrać. Lubię wygrywać.

– Jakie ma pani plany sportowe na przyszłość?

– No, teraz jest pandemia i nie jeździmy na żadne zawody. W zeszłym roku miałyśmy jechać na Ogólnopolski Turniej Piłki Nożnej do Bydgoszczy, ale nie odbył się przez covid. Ale gram i chciałabym nadal grać, bawić się w sport. Będę trenować, żeby jechać na igrzyska do Berlina. Może znów uda się wygrać złoty medal. Bardzo bym chciała. 

– A co chciałaby pani powiedzieć innym sportowcom? Co trzeba robić, aby zdobyć złoty medal olimpijski? 

– Trzeba ciężko pracować. A poza tym… trzeba jeszcze chcieć. Jak ktoś nie chce, to nic z tego nie wyjdzie.

zdjęcie: archiwum facebook/Olimpijczyk Płońsk

Letnie Igrzyska Olimpijskie w Abu Dhabi w 2019 roku były niezwykle udane dla Polski. Nasz kraj reprezentowało 64 zawodników w siedemnastu dyscyplinach sportowych. Do ojczyzny powrócili z 60 medalami (było to 26 złotych, 21 srebrnych i 13 brązowych). Wspaniały, imponujący wynik, ale medale – choć zapewne bardzo ważne dla zawodników – nie są najważniejsze. Bardziej od wyróżnień liczy się samo uczestnictwo i zdrowa rywalizacja. Ale tym bardziej mogą cieszyć te wszystkie sukcesy. Świadczą one bowiem o tym, że zawodnicy bardzo chcieli, starali się i pokazali, że nie ma rzeczy niemożliwych. Czy jest coś, czego można się nauczyć od sportowców z niepełnosprawnością intelektualną?  Powinniśmy uczyć się od nich woli walki (często z samym sobą, ze swoimi ograniczeniami), szczerej radości ze zwycięstwa i ogromnej pogody ducha. Niejeden w pełni sprawny sportowiec mógłby nauczyć się również wyjątkowej wrażliwości oraz szczerej miłości do sportu i życia.

Czytaj dalej

Popularne

error: Treść jest chroniona!!