Wywiad

AS życiowych przestworzy – wywiad z Jerzym Kamińskim, działaczem społecznym instruktorem ZHP z Warszawy, ze zdiagnozowanym zespołem Aspergera

Opublikowano

zdjęcie: archiwum rozmówcy

Spotkaliśmy się wirtualnie. Jerzy znalazł mnie za pośrednictwem facebookowego profilu Treningu umiejętności społecznych TUS SST. Jego uwagę przykuł opis prowadzonych przeze mnie zajęć w ramach projektu Harcerskiej Akademii Umiejętności Społecznych HAUS. Impulsem do nawiązania kontaktu był przymiotnik „harcerska”. Oboje jesteśmy instruktorami Związku Harcerstwa Polskiego, oboje pracujemy z dziećmi i młodzieżą, również doświadczającą różnego rodzaju trudności. Zainteresowanie Jerzego dotyczyło mojego stylu pracy z osobami z zaburzeniami ze spektrum autyzmu, ponieważ sam jest jedną z nich. „Jestem AS” (od Asperger’s Syndrome) – tak o sobie mówi, dodając, że jest „ASem życiowych przestworzy”. Jest jedną z tych osób, które swoją postawą i dążeniem do umocnienia pozycji w grupie pokazują, że życie ASa, choć trudne, może być szczęśliwe. Jerzy udowadnia, że o wartości człowieka decyduje to, jak wzbogaca życie innych, wbrew nieprzychylnym opiniom i na przekór stereotypom.

Teresa Ulanowska: Greta Thunberg mówi o sobie, że ma super moc. Miała na myśli fakt, że jest osobą dotkniętą Zespołem Aspergera. Czy Ty również tak siebie postrzegasz?
Jerzy Kamiński: Jest to na pewno dar od losu. Pozwala mi cieszyć się bardzo prostymi szczegółami, które osobom bez zespołu Aspergera często umykają jako nieistotne. Na przykład uwielbiam przyglądać się numerom rejestracyjnym samochodów za każdym razem, gdy jadę do innych miejscowości. Uwielbiam też, w trakcie porannego dogrzewania się, myśleć o tym, jak poszczególne części mojego ciała się rozluźniają. Nawet cukierek albo gałka lodów jest dla mnie wielką frajdą, bo czując ich smak wracam do wspomnień z dzieciństwa. Nie wiem, czy – gdybym się urodził bez tej cechy rozwojowej – czerpałbym tyle radości z prostych elementów dnia codziennego. Nie chcę przyrównywać się do Grety Thunberg, ponieważ nie znam jej osobiście, ale szanuję to, że nie wstydzi się swojej neuro-nienormatywności.

Jaka jest Twoja historia? Masz 25 lat, ukończyłeś biotechnologię na Uniwersytecie Warszawskim. Zostałeś zdiagnozowany już jako osoba dorosła. Czy czułeś wcześniej, że funkcjonujesz pod pewnymi względami inaczej niż rówieśnicy? Jak wspominasz swoje dzieciństwo, naukę w szkole?
Każdy z okresów mojego życia wyglądał trochę inaczej. Jako dziecko byłem uzależniony od gier komputerowych, w których realizowałem swoją potrzebę sprawczości. Nie mogłem jej spełniać w relacjach z otoczeniem, bo po prostu tego nie umiałem. Byłem zakompleksiony, ponieważ źle grałem w piłkę nożną… Nie potrafiłem współpracować z kolegami na boisku, często stawiali mnie więc na pozycji obrońcy lub bramkarza. O ile wcześniej myślałem, że to przez moją ówczesną otyłość, to teraz jestem pewien, że również przez moją trudność w szybkim odczytywaniu niewerbalnych sygnałów wysyłanych przez pozostałych członków drużyny. Byłem wówczas też bardzo zagorzałym fanem kreskówek i seriali telewizyjnych. Te wszystkie media zapewniały mi wgląd w sytuacje, których na co dzień nie widziałem, bo czas spędzałem głównie w domu. W okresie gimnazjalnym byłem bardzo skupiony na grze w Simsy, przede wszystkim w The Sims 1. Dalej lubiłem oglądać telewizyjne seriale, ale bardziej angażowałem się w nadganianie zaległości dydaktycznych z podstawówki… Byłem też bardzo skupiony na tym, aby znaleźć akceptację w otoczeniu. Niestety, nie udawało mi się to wśród rówieśników, więc próbowałem u nauczycieli. I jedna, i druga grupa społeczna traktowała mnie jednak z dystansem. Byłem też bardzo zaangażowany w wychodzenie z inicjatywą do podobających mi się koleżanek. Na początku byłem bardzo nieśmiały, potem sfrustrowany, że mnie odrzucają. Marzenia o wejściu w związek bardzo mnie przytłaczały i odbierały radość. Przez rówieśników z klasy byłem traktowany jak przysłowiowy cieć, który przez cały czas chce sprzątać i wycierać tablicę. A ja po prostu chciałem być pożyteczny… Zresztą, do dziś nie mogę zrozumieć, czemu tak podstawowe czynności jak sprzątanie były dla moich znajomych czymś odzierającym z godności. Pod koniec gimnazjum i w liceum byłem zagorzałym kujonem, chcącym dowartościować się – i odciągnąć uwagę od swoich niepowodzeń – przez bycie jak najlepszym uczniem. W liceum miałem więcej swobody, bo nauczyciele przykładali przede wszystkim uwagę do przedmiotów profilowych.

Był to dla Ciebie trudny okres? Spotykałeś się z jakimiś negatywnymi określeniami ze strony rówieśników?
Faktycznie, trochę ich było. W gimnazjum jedna z koleżanek z klasy nazywała mnie „jajogłowym przygłupem z lekką nadwagą”. Potem przylgnęło do mnie określenie „żałosny kabel”. Pojawiło się, kiedy doniosłem wychowawczyni o niestosowanym wybryku koleżanek. Wtedy myślałem naiwnie, że informowanie przełożonych o wszystkich nieprawidłowościach to mój obywatelski obowiązek. Obowiązek spełniłem, ale zostałem „kablem”. W liceum traktowano mnie już godnie, ale pojawiły się inne problemy. Było to głównie uczucie samotności i obojętności innych osób.

Wtedy jeszcze nie wiedziałeś, że Twoja odmienność ma swoją nazwę, że może być zakwalifikowana jako zaburzenie. Co się zmieniło po postawieniu diagnozy?
W zasadzie niewiele… Że coś jest ze mną nie tak, podejrzewałem już w klasie maturalnej. Któregoś dnia miałem okienko pomiędzy lekcjami. Byłem przytłoczony świadomością, że dobre oceny wcale nie dają mi satysfakcji z życia, wpisałem więc do wyszukiwarki internetowej zapytanie „problemy emocjonalne kujonów”. I…. wyskoczyła mi strona o zespole Aspergera. Ten temat powracał wielokrotnie w moich myślach. Postanowiłem zgłosić się do specjalistów. Po postawieniu diagnozy mogłem już w transparentny sposób opowiadać osobom z mojego otoczenia o tym, że moje „osiągnięcia” społeczne nie przyszły mi spontanicznie. Mogłem dać do zrozumienia mojej promotorce, że moja nieporadność i „trudność w obsłudze” nie wynika z mojej złośliwości. Mogłem wreszcie otwarcie powiedzieć, że inaczej niż ona przetwarzam docierające do mnie informacje. Po uzyskaniu orzeczenia mogłem wziąć udział w terapii grupowej i poznać osoby podobnie myślące. A przede wszystkim, mogłem nareszcie sobie powiedzieć, że moje zaległości w życiu społecznym nie są zaległościami zawinionymi przez lenistwo, albo zdemoralizowanie. Dzięki temu mogłem sobie te wszystkie emocjonalnie zmarnowane lata życia najzwyczajniej wybaczyć i nie traktować ich jako osobistej życiowej porażki.

Decyzja o kontakcie ze specjalistami to wraz Twojej dojrzałości… Oboje jesteśmy instruktorami ZHP. Od jakiego czasu działasz w harcerstwie?
W harcerstwie działam od 12 lat. Wszystko się zaczęło od tego, że podobała mi się pewna koleżanka z tej samej klasy. Nasze mamy się przyjaźnią, często jeździliśmy razem na wczasy. Bardzo chciałem zyskać jej sympatię. W 2008 roku jej mama zdecydowała się ją wysłać na obóz z Harcerskim Klubem Łączności SP5ZIP. Tak bardzo chciałem jechać z nią na ten obóz, więc wstąpiłem do harcerstwa. Planowałem, że przez te dwa tygodnie pod namiotami zyskam jej sympatię i staniemy się parą. W międzyczasie zbrzydł mi jednak jej charakter, ale zaimponowała mądrość życiowa harcmistrza kierującego tym klubem. W klubie pojawiła się kolejna koleżanka, która na początku bardzo mi się spodobała. Przy bliższym poznaniu, o ironio, jej charakter również mi zbrzydł. W klubie działałem jednak dalej, bo chciałem zachować w środowisku harcerskim „prawo do bytności”. Żal mi też było zuchów, z którymi się na zbiórkach spotykałem, ponieważ najnormalniej zaczęło brakować kadry do ich prowadzenia. Wstąpiłem też do drużyny wędrowniczej. Tam działała koleżanka, która bardzo mi się podobała. Ale jej bardzo szybko się znudziło – jak mówiła – „siedzenie w harcerstwie”. A ja przez takie „naturalne wykruszenie się góry” wspinałem się do drabinie „harcerskiej kariery”. Zostałem drużynowym gromady, a dla zachowania kontaktu z rówieśnikami pozostałem w drużynie wędrowniczej. Moje drużynowanie umacniało się, bo po prostu działałem w strukturach. Ostateczną motywacją, która utwierdza mnie w mojej działalności harcerskiej są sytuacje, w których zuchy pozostające pod moimi skrzydłami, ujawniają podobne zachowania do tych moich, z dzieciństwa. Ich rodzice niechętnie mówili na początku o swoich podejrzeniach spektrum autyzmu, lecz z czasem zaczęli się przekonywać. Dla mnie to wielki zaszczyt, móc spędzać z tymi młodymi ludźmi swój wolny czas. Z ludźmi, którzy niestety są dopiero na początku tej bolesnej drogi. Ale na szczęście nie muszą już przemierzać jej w samotności.

Jak jest oceniana Twoja praca w harcerstwie? Jak reagują na Ciebie rodzice? Wiedzą o tym, że, jak sam ujmujesz, jesteś przedstawicielem „odmiennej rasy umysłowej”?
Reagują różnie. Zasadniczo to szanują moją działalność i aprobują obecność swoich dzieci pod moją opieką. Gdyby nie mieli do mnie zaufania, to po prostu wypisaliby swoje pociechy z gromady i drużyny. Tak czasem bywało że pojedynczy rodzice urywali ze mną kontakt. To jednak stawało się przede wszystkim przez to, że – niestety – nie potrafiłem w profesjonalny sposób z nimi porozmawiać. Niektórzy instruktorzy z macierzystego środowiska obawiali się konsekwencji moich zachowań, ale cały czas mnie wspierali jako „swojego wychowanka”. Obecnie z wieloma rodzicami jestem na stopie koleżeńskiej. Ostatnio, na szczęście, udało mi się zaprosić bardzo doświadczoną instruktorkę do przejęcia obu prowadzonych przeze mnie jednostek. Jestem tam przybocznym i rodzice, którzy nie chcieli się ze mną kontaktować, mają możliwość kontaktu z kimś drugim. Zachowałem jednak wszystkie bliskie kontakty z rodzicami zuchów i harcerzy… Oni widzą we mnie człowieka i chcą te dotychczasowe relacje utrzymywać. Moja praca oceniana jest nie tylko przez rodziców, ale też dyrekcję szkoły, podmioty zewnętrzne, z którymi współpracujemy. Rzadko ktoś mi wytyka „wady”, każdy ma swoje sprawy, a póki nie robię jakichś niewybaczalnych błędów, to nie interesują się mną zbytnio. Jeśli ktoś z wyższych przełożonych dowiadywał się, że mam w gromadzie dzieci z autyzmem i że sam mam autyzm, to nie mógł lub nie chciał w to uwierzyć. Czasami wyrażał swoje obawy.

Jak reagowałeś na takie spostrzeżenia? Proponowano dodatkowy nadzór?
Ależ oczywiście…. W tej kwestii, z jednej strony było mi bardzo przykro, że podważa się moje kompetencje jako drużynowego, ale z drugiej – pomyślałem – może to uchronić gromadę od rozpadu. Obawiałem się, że marzenie o powołaniu harcerskiej Akademii Wesołych Autystów zostanie zaprzepaszczone. Również było mi przykro, że kwestionuje się moje kompetencje w opiece nad osobami z autyzmem. Wiedziałem, że umiem z nimi rozmawiać pomimo braku gruntownego wykształcenia. Uczestniczyłem tylko w dwóch konferencjach o autyzmie i jednym kursie dla drużynowych Nieprzetartego Szlaku. W głębi serca się cieszyłem jednak z takiej uwagi i zaaferowania, które się wokół mojej osoby pojawiły. Nareszcie ktoś zauważył, że jest mi ciężko. Bardzo chciałem, żeby ktoś w końcu wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Teraz wszyscy w hufcu już wiedzą, że jestem autystyczny i… dalej mnie traktują jak fajnego kumpla.

Porozmawiajmy o stereotypach, jakie krążą o osobach dotkniętych zespołem Aspergera. Słyszałam, że „osoba ze spektrum jest nieodpowiedzialna, bo nie rozumie sytuacji społecznych”, albo, że „osoby z ZA są oschłe, nie czują emocji, nie potrafią współczuć”. Zgadzasz się z nimi?

Mógłbym kolejne jeszcze wymieniać: oderwany od rzeczywistości pomyleniec, robot w ciele człowieka, nieobliczalny psychopata, nisko funkcjonujący wieczny synek mamusi, nałogowy użytkownik komputera, wąsko zainteresowany życiem matematyk z małymi okularkami o soczewkach grubych jak denka od słoików, kosmita, bezmyślny gaduła, infantylna papuga powtarzająca wszystko, co tylko przeczytała w specjalistycznych książkach, albo usłyszała w filmach, nieokrzesany prostak, wieczny dziwoląg bez żadnej perspektywy na poważny związek. Dorzuciłbym jeszcze „naiwniaka, któremu można wmówić każdą bzdurę, o ile się ją logicznie uzasadni”… Z tym ostatnim to nawet mógłbym się zgodzić. To fakt, a nie stereotyp.

Studiowałeś… Czy środowiska akademickie są wolne od takich stereotypów?
Trudno mi to jednoznacznie stwierdzić. Środowisko naukowe, w którym się obracałem, było bardzo skupione na pracy laboratoryjnej i raczej niewiele czasu poświęcało na głębsze relacje społeczne. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby kiedyś okazało się, że spora część kadry naukowej uczelni wyższych jest w spektrum autyzmu. Uczelnie, jakby nie patrzeć, są świetnym azylem dla kogoś preferującego towarzystwo jedynie książki. Wobec mnie nauczyciele akademiccy zdecydowanie wykazywali się profesjonalizmem i – choć traktowali mnie ze właściwą sobie skrajną formalnością – czułem, że mnie szanują. Osób ze spektrum na pewno jest w społeczeństwie więcej niż podają statystyki, bo kryteria diagnostyczne nie są bardzo precyzyjne. Poza tym to jest spektrum, więc autystyczność ma raczej charakter gradientowy niż zero – jedynkowy.

Często wspominasz o koleżankach – kobietach w swoim życiu…
Zawsze chciałem zachęcić kobiety do bliższej znajomości. Moim marzeniem było związać się przynajmniej z jedną, która byłaby stale obecna w moim życiu. Z taką, którą mógłbym uwielbiać lub wspierać, wtedy kiedy sama straciłaby kiedyś atrakcyjność w oczach społeczeństwa. Zawsze jednak przymusowo byłem wciskany w społeczność chłopaków rówieśników. Nawet gdy chciałem spędzać czas z dziewczynami, to one stawiały bariery – „nie wyobrażaj sobie za dużo” albo „nie rób sobie nadziei”.

Byłeś w ich oczach zbyt… wylewny, bezpośredni?
„Nie rób sobie nadziei” – to skategoryzowanie mnie jako osoby przegranej, nieatrakcyjnej, którą należy „uczciwie uświadomić”, że nie ma szans na wejście w związek. Jest to uczciwe ze strony takich dziewczyn – nie chcą bym tracił na nie swój czas i zasoby. Jednak, takie używanie tego określenie, jest to trochę nietaktowne z ich strony.

Mówiłeś, że – przy bliższym poznaniu – dziewcząt, ich charakter Tobie przestawał się podobać. Pozostajesz obecnie w związku? Jakie cechy powinna posiadać kobieta, która będzie Tobie odpowiadać?
Niestety, albo stety…. nie jestem w związku. Kobieta musi mieć nieprzekłute uszy oraz być otwartą na rozmowę. Chciałbym, żeby nie traktowała pochopnie moich wypowiedzi lub zachowań. Zanim wyciągnie wobec mnie konsekwencje, dobrze żeby chociaż pozwoliła mi złożyć wyjaśnienia.

Twoja kobieta musi mieć nieprzekłute uszy?
Każdy ma własny kanon atrakcyjności seksualnej. Taka się u mnie wykształciła preferencja. Dla mnie to coś na kształt cnoty, którą można utracić, niekoniecznie po stosunku seksualnym. No i rodzi to we mnie przejaskrawione emocje będące odpowiednikiem tego, co miałby sobie pomyśleć jakiś heteronormatywny, ultraprawicowy facet o ślubie z kobietą plemienną mającą w wardze taki wielki krążek oraz słomki powtykane w policzki i patyk przewleczony przez nos. Jestem w tej kwestii nadwrażliwy i nie wykluczam, że to ze względu na zespół Aspergera. Moja względna tolerancja tychże błyskotek wynika z częściowego przyzwyczajenia, habituacji, oraz presji, którą wywierało na mnie społeczeństwo. Dla świętego spokoju przestałem ostentacyjnie wyrażać swoje zdegustowanie, ale jedno pozostało bez zmian… Choć już nie protestuję tak zawzięcie, to nadal do swojej sfery marzeń dopuszczam tylko te dziewczyny, których uszy zachowały się w nienaruszonym stanie. Lepiej zabiegać o swoje ideały, niż skupiać się na narzekaniu. Aaaa… I jeszcze jedno… Już samo określenie „kolczyki” jest dla mnie tak samo wulgarne jak pospolite przekleństwa. Wzdrygam się na sam dźwięk tego słowa. Poza tym wywiadem, zazwyczaj albo to słowo parafrazuję określeniem „biżuteria kalecząca uszy”, albo wręcz cenzuruję. Nie uważam też, aby to była ozdoba lub biżuteria.

Na co zwracasz uwagę, wchodząc w relacje z innymi osobami?
W kontaktach z ludźmi wypracowałem pewne schematy oceniania ich i działania. W relacjach z otoczeniem przyjmuję opracowaną przez siebie skalę zażyłości – dziewięciostopniową w relacjach z kobietami i siedmiostopniową w relacjach z mężczyznami. Przypomina to „kręgi bliskości”, ale nie uwzględnia zażyłości rodzinnych. W przypadku mężczyzn stosuję skalę: nieznajomy, znajomy z widzenia, znajomy, kolega, dobry kolega, przyjaciel, bliski przyjaciel. W przypadku kobiet skalę dzielę dodatkowo jeszcze na dwie strefy – platoniczną i romantyczną, więc: nieznajoma, znajoma z widzenia, znajoma, koleżanka, dobra koleżanka, przyjaciółka, bliska przyjaciółka. I tu pojawia się granica relacji romantycznych: dama serca oraz partnerka. Każdy następny stopień kumuluje w sobie te poprzednie, a żaden z tych stopni wtajemniczenia nie jest ani dobry, ani zły. Należy zauważyć, że nie ma w mojej hierarchii stopni ujemnych. Najniższy stopień to po prostu zwykła obojętność i nieświadomość czyjegoś istnienia. Z tego schematu wynika prosta strategia. Jeśli chcę wejść w relacje z jakąś piękną nieznajomą, to najpierw muszę zaistnieć jako zwykły przechodzień. Potem się przedstawić i wynaleźć prozaiczną czynność, która może być wspólnym przedsięwzięciem. Niech to będzie nawet zwykłe zagajenie: „A ja też tam jadę, ale na danym przystanku wysiadam”. Im więcej przy tym obnażę swoich detali, tym większa szansa, że coś w mojej wypowiedzi zachęci nieznajomą do relacji. Potem ewentualnie zagajam „niedokończony temat” przez messengera i z czasem zaczynam przemycać wątki osobiste. Im bardziej rozpędzę taką rozmowę, tym większa szansa, że relacja przerodzi się w przyjaźń. Nie może być zbyt dużego rozdźwięku we wzajemnym odbiorze. Jeśli ja uważam dziewczynę za docelowo „damę serca”, a ona mnie traktuje jak „znajomego z widzenia”, to muszę najpierw zachowywać się jakbym uważał ją za „dobrą koleżankę”. Zbyt duża asymetria we wzajemnym odbiorze prowadzi do lęku osoby adorowanej i frustracji u adoratora. Prowadzi to do stalkingu, a wówczas już taka osoba urywa kontakt, niejako zrzucając mnie w otchłań poziomu „nieznajomego”. Jeśli sam uważam jakąś relację za toksyczną, albo dziewczyna ma przekłute uszy, to dla uniknięcia frustracji zamiast kategorycznie zrywać kontakt, stosuję stopniowe wygaszanie. 

Czy ta strategia kontaktu z innymi jest Twoją własną czy może powstała w efekcie pracy z trenerem lub terapeutą? 
Jest moją własną i powstała metodą prób i błędów. Terapeutka, która teraz mnie prowadzi, wcześniej uczestniczyła w mojej diagnozie i słysząc, jak skrupulatnie przedstawiam ją psychiatrze, była zaskoczona. Była zdziwiona, jakim cudem na to wpadłem… Ale ja naprawdę sam do niej doszedłem. Nie czytam książek, bo nie mam na to czasu. Po prostu bezczelnie stawiam jakąś hipotezę i z góry traktuję ją jako prawdziwą. Potem ją testuję, a jeśli się nie sprawdzi, to albo ją odrzucam, albo – co zdarza się częściej – po prostu lekko modyfikuję i testuję dalej. 

Co najbardziej wpłynęło na to, jak funkcjonujesz na dziś w świecie społecznym?
Na pewno na moje funkcjonowanie wpłynęła rodzina: rodzice, siostra i pies. Poza tym, na pewno wychowawcy szkolni i harcerscy, pierwsze sympatie. Myślę, że jednak w szczególności obejrzane filmy psychologiczne. Wspomnę chociażby film pod tytułem „Siła spokoju” (ang. Peaceful Warrior). Bardzo kojarzył mi się z moim dążeniem do mistrzostwa. Film obejrzałem w klasie drugiej liceum i z wielkim dystansem zacząłem odnosić się do wyścigu szczurów nakręcanego zarówno przez uczniów, jak i przez niektórych nauczycieli. Zacząłem bardziej szanować swoje zdrowie psychiczne. Poza tym czytałem też dość nietypowe lektury, takie jak „Ustawa o ochronie zdrowia psychicznego” czy „Ustawa – Karta Nauczyciela” oraz inne. Czytałem akty normatywne, myśląc, że w ten sposób lepiej wejdę w dorosłość i będę rozumiał panujący w naszym kraju ustrój. 

Określasz siebie na różne sposoby. Mówisz o sobie, że jesteś niewygodnym wyjątkiem od reguły.
Niewygodnym wyjątkiem od reguły jestem dla osób, które z różnych powodów nie wyobrażają sobie, by osoba z problemami osobistymi mogła być wartościowym wychowawcą. Kiedy po porzuceniu funkcji drużynowego harcerskiego przez mojego poprzednika, stawiłem się na rozmowę kwalifikacyjną przed zastępcą Komendanta Hufca ds. programowych oraz przed Namiestniczką Harcerską byli oni bardzo sceptyczni co do moich możliwości. Ale byłem już drużynowym zuchowym nieprzerwanie od czterech lat! Jeślibym sobie nie radził, to już dawno by to zauważono. Teraz dopiero się zorientowali, że mam Aspergera? Nasza drużyna ma w hufcu Warszawa – Żoliborz największy odsetek osób z autyzmem i to jest także niewygodnym wyjątkiem od reguły. 

Jaka jest, Twoim zdaniem, recepta na dobre życie? Dobre życie z zespołem Aspergera?
Recepta dla ASa… Po pierwsze, zawsze noś ze sobą notatnik. Zawsze! Notuj, notuj i jeszcze raz notuj to, czego chcą od ciebie inni. Z czasem możesz z tego zrezygnować, ale dopiero, gdy nauczysz się z tą konkretną osobą współpracować. Jeśli jakąś informację przeniesiesz na papier, to o niej nie zapomnisz. Jeśli zaś notujesz na luźnych kartkach, to zawsze numeruj te kartki na rogu lub przy krawędzi, aby nie zrobił się w nich bałagan. Po drugie, nie wyrzucaj tych notatek zbyt pochopnie. Najlepiej miej w pokoju worek, do którego wrzucasz swe notatki jako makulaturę i dopiero jak ich treść się zdezaktualizuje, to ten worek wyrzuć do śmietnika. Po trzecie, wykreślaj w notatkach te pozycje, które już zrealizowałeś. Nie będziesz się stresował kolejny raz je czytając. Po czwarte, jeśli ważne rozmowy z inną osobą odbywasz telefonicznie, to warto zaopatrzyć się w zestaw słuchawkowy. Będziesz miał obie ręce wolne do notowania, a promieniowanie telefonu nie zniszczy twego mózgu. Jeśli notatki nie wystarczą, bo twój rozmówca mówi szybciej niż Ty myślisz, a potem kategorycznie wymaga, abyś raz usłyszaną wiedzę miał przyswojoną, to… Nagrywaj, nagrywaj i jeszcze raz nagrywaj te rozmowy! Najlepiej miej do tego celu ze dwa dyktafony. Kiedy wrócisz ze spotkania z taką osobą do domu lub jest już po rozmowie telefonicznej, odsłuchaj sobie kilka razy informacje na spokojnie. Potem uporządkuj je sobie w głowie. Tym samym uchronisz innych od swoich potencjalnych pytań o to samo i okażesz szacunek dla ich czasu, a o to z pewnością każdy z nich zabiega w relacjach z tobą. Nagrywanie swojego głosu jest też dobre dla ciebie, bo możesz na spokojnie się oswoić z nim. Na dłuższą metę… to bardzo leczy kompleksy na temat siebie samego. To jak posiadanie lustra w domu. Lustra pozwalają oswoić się nam ze swoim wyglądem. Moim zdaniem, dyktafon jest dla autysty zwykłym urządzeniem rehabilitacyjnym. Tak, jak dla osoby z niepełnosprawnością ruchową wózek inwalidzki jest protezą nóg, dla osób z niepełnosprawnością wzroku biała laska jest protezą oczu, to dla autysty dyktafon jest protezą mózgu. Dyktafon powinien nam być przepisywany przez psychiatrę jako sprzęt rehabilitacyjny i powinien być akceptowalny społecznie. Dodatkowo… Jeśli biorąc coś z danego miejsca, chcesz potem uniknąć zamieszania, koniecznie zrób zdjęcia w chwili rozpoczęcia. I wykonaj kilka ujęć z różnych stron: z góry, dołu, boku lewego, boku prawego oraz z frontu. Zawsze parafrazuj skomplikowane wypowiedzi innych osób. I na zakończenie, analizuj wszystko to, co ciebie otacza. Nie łykaj wszystkich bajeczek jak pelikan. Buduj na temat obserwowanych zjawisk własne wyjaśnienia. Nie bazuj tylko na opiniach autorytetów – sam bądź dla siebie autorytetem, bo sam ze sobą jesteś od zawsze, od urodzenia do śmierci. Zawsze więc masz przy sobie do pomocy ten właśnie autorytet. Niezależnie od tego, jak ekscentryczne hipotezy stawiasz i jaki jest ich odbiór, uskuteczniaj je – po prostu z biegiem czasu zweryfikuje je doświadczenia życiowe. 

Co poradziłbyś młodej, zagubionej osobie z zespołem Aspergera, która nie odnajduje się we współczesnej świecie emocji? 
Nazywaj swoje emocje, a przynajmniej staraj się to robić i nie wstydź się, że je odczuwasz. Kiedy nazwiesz swoje emocje, to będziesz mógł świadomie bronić swojej podmiotowości. Nie tłamś tego w sobie. Wyrażaj je otwarcie. Mów powoli, na tyle wolno, żeby Twoje myśli nadążały za tym, co mówisz. Dzięki temu nie będziesz się zacinał w pół zdania, nie będziesz się obawiał, że ktoś Ci wejdzie w zdanie i sprawisz wrażenie osoby pewnej siebie. 

Czy jest jakaś dewiza życiowa, którą się kierujesz?
Kluczem do sukcesu jest optymistyczne nazwanie każdego potencjalnego zagrożenia. Jeśli czegoś się obawiasz lub wręcz boisz, potraktuj to jako przygodę, podczas której nie będziesz się nudzić, oraz którą potem będziesz wspominać latami.

Wywiad

Szkoła nie zastąpi rodziców – wywiad z Ryszardem Chodynieckim, dyrektorem CEN w Białymstoku

Opublikowano

Ryszard Chodyniecki
zdjęcie: archiwum CEN Białystok

Z Ryszardem Chodynieckim, dyrektorem Centrum Edukacji Nauczycieli w Białymstoku, rozmawia Mirosław Szczeglik

Mirosław Szczeglik: – Kiedyś o nauczycielach mówiono, że to grupa zawodowa, która niechętnie się uczy. To oni mają uczyć innych, a nie sami się uczyć – podkreślano. To już, chyba, zamierzchła przeszłość. Jak Pan postrzega nauczycieli przez pryzmat ich chęci podwyższania kwalifikacji i kształcenia się przez całe życie?

Ryszard Chodyniecki: – Taki stereotyp rzeczywiście może pokutować, tak naprawdę wszystko zależy od wielu różnych czynników. Inną motywację ma nauczyciel na początku swojej kariery zawodowej,  gdy musi dokumentować swoje zaangażowanie w samodoskonalenie, zupełnie inna motywacja występuje u nauczyciela dyplomowanego, który nie ma presji czynnika zewnętrznego. Jeszcze inna dotyczy przedmiotowca w zakresie szkoleń z jego przedmiotu, a nawet tego samego nauczyciela ale wychowawcy w zakresie np. wychowania, profilaktyki itp. Z moich doświadczeń i obserwacji wynika, że aby nauczyciel przyszedł na szkolenie oferta musi być atrakcyjna pod względem tematu i jakości, o której William Edwards Deming, światowy prekursor i guru w dziedzinie zarządzania, mówił, że „jakość to coś co zadowala a nawet zachwyca klienta”. Jeżeli spełnimy ten warunek, to ten co był wróci, a temu co nie był powie, że warto do nas przyjść.

– Polska szkoła wydaje się żyć w ciągłej zmianie, poddawana jest przeróżnym reformom i przekształceniom. Dodatkowo edukację dotknęła także pandemia koronawirusa. Ten czas nie służył ani nauczycielom, ani – tym bardziej – uczniom. Refleksje są podzielone. Jedni uważają, że pandemia unowocześniła polską szkołę i wymusiła korzystanie z najnowszych technologii…. Drudzy twierdzą – wręcz przeciwnie – że odkryła jej braki. 

– Zmiany są nieuniknione wraz z postępem technologicznym.  Dzięki zaś pandemii, mogę to śmiało powiedzieć, nastąpiła wręcz rewolucja cyfrowa w edukacji. Sytuacja wymuszająca wprowadzenie kształcenia zdalnego spowodowała skok o dobrych kilka lat w zakresie wykorzystania technologii komputerowych w nauczaniu. Jednak ten postęp odbył się kosztem zdrowia fizycznego i psychicznego nauczycieli, dzieci oraz rodziców. Innym kosztem są zaburzone relacje, osłabienia kompetencji społecznych. Przez ten trudny czas trenerzy w naszym Centrum Edukacji Nauczycieli przeszkolili tysiące osób w zakresie narzędzi zdalnej edukacji. 

– Jednym zdaniem… „życie przeniosło się do cyberprzestrzeni”. Zdalna nauka, kontakt przez internet, długie godziny przed komputerem… Przyznam, że nie wyobrażałem sobie zdalnych lekcji wychowania fizycznego, a takowe przecież też się odbywały. Co teraz? Czy Pana zdaniem wrócimy do normalności sprzed pandemii?

– No cóż, „pantha rhei”… Będziemy mieć inny stan, który na dany czas będzie naszą rzeczywistością. Na pewno nie będzie tak samo, będzie inaczej.

– My, w swojej pracy, pochylamy się głównie nad relacjami z innymi ludźmi. Pan jest jednym z certyfikowanych trenerów umiejętności społecznych z ogromnym doświadczeniem w szkolnictwie i wspieraniu tak dydaktyków, jak i dzieci. Od lat obserwuje Pan kontakty nauczycieli i uczniów. Jak je Pan ocenia? Co w nich jest godne pochwały, a co musimy jeszcze poprawić? 

– Relacje międzyludzkie są smarem zapewniającym poziom jakości współdziałania różnych podzespołów maszyny jaką jest społeczeństwo. Im wyższy poziom jakości relacji, tym sprawniej funkcjonuje społeczeństwo, mniej jest zgrzytów i nieprzyjemnych perturbacji. Trening umiejętności społecznych często niesłusznie zawężony jest tylko do pracy z dziećmi ze spektrum autyzmu (na np. zajęciach rewalidacyjnych), a jest przecież ważnym narzędziem w warsztacie pracy nauczyciela podnoszącym jego skuteczność w zakresie integracji grupy i zarządzania klasą. Co do kontaktu nauczyciela z uczniem, to na plan pierwszy wychodzą dwie te osobowości i umiejętność (lub jej brak) rozwiązania problemu bez strat dla każdej ze stron. 

– Po powrocie uczniów do szkoły z nauki zdalnej padały apele o nieodpytywaniu dzieci, zluzowaniu sprawdzania wiedzy, odstąpienia od klasówek, a kładzeniu głównego nacisku na naukę wyrażania emocji i odbudowywaniu codziennego bezpośredniego kontaktu. To tak, jakby polska szkoła zawsze była gdzieś poza ludzkimi emocjami, a nauczyciele dbali tylko o ciągłe ocenianie i sprawdzanie wiedzy. I nagle teraz miała pojawić się taka zmiana… To nie było sztuczne?

– Pamiętajmy, że powrót nastąpił na niecały miesiąc przed wakacjami i w zasadzie sytuacja uczniów na tą chwilę powinna być już klarowna. Ewentualne dopytania ucznia w tym czasie miały zawsze miejsce, gdy chciał mieć lepszą ocenę lub gdy chciał uzyskać promocję do wyższej klasy na zasadzie ostatniej szansy. Myślę, że apel był skierowany do niewielkiej grupy nauczycieli, którzy w swoich najlepszych chęciach realizacji programu i dydaktyki czasem zapominają, że nie zawsze są one priorytetem.

– Coś musiało jednak być na rzeczy w zakresie bezpieczeństwa emocjonalnego i kontaktów międzyludzkich po powrocie do stacjonarnej edukacji… Jak ważny, Pana zdaniem, jest w życiu szkoły aspekt kształtowania akceptowanych przez zbiorowość interakcji społecznych? Rozmawiając z rodzicami słyszę nieraz, że tym powinna zająć się szkoła. Nauczyciele borykający się z trudnymi zachowaniami wskazują zaś na rolę środowiska rodziny. Zgody, wydawałoby się, nie ma.  

– Przede wszystkim zacznijmy od tego, że za wychowanie dzieci odpowiadają rodzice, którzy swoimi postawami, zachowaniami, przekonaniami kształtują osobowość dziecka. Drugim ważnym czynnikiem jest środowisko, grupa rówieśnicza. Szkoła nie zastąpi rodziców w procesie wychowania dziecka, ale odgrywa ogromną rolę w procesie zmian niepożądanych zachowań i postaw, które stojąc w sprzeczności z ogólnospołecznymi normami generują sytuacje trudne na lekcjach. Tu trzeba by znowu pochylić się nad podziałem zachowań ze względu na czynnik biologiczny np. zespół Aspergera i czynnik środowiskowy  – niedostosowanie społeczne, dwa różne światy, ale lekcja może przepaść tak samo. Na pewno szkoła odgrywa dużą rolę wspomagającą wychowanie.

– Czy trzeba edukować nauczycieli pod kątem radzenia sobie z trudnymi zachowaniami uczniów? A jeśli tak, to co jest najpilniejsze do wykształcenia?

– Nauczyciele sami posiadają wysoką świadomość potrzeby doskonalenia się w tym temacie. Nasze Centrum wychodzi jak najbardziej z ofertą szkoleniową dającą wsparcie nauczycielom w zakresie radzenia sobie w trudnych sytuacjach i nie chodzi tu tylko o jakieś sztuczki, techniki, ale szkolenia dające zrozumienie przyczyny tego co dzieje się na lekcjach. Jak wspomniałem nasza oferta jest nakierowana na potrzeby nauczycieli. Wczytując się w nie, szkolimy na przykład z zakresu treningów umiejętności społecznych. Sam też jestem pewien, że umiejętności trenera TUS mogą okazać się jedną z ważniejszych kompetencji nauczyciela, zwłaszcza w kontekście edukacji włączającej, o której się mówi w Polsce od blisko dziesięciu lat, a teraz coraz częściej słychać.

– Mówimy o nauczycielach, a czy wymagać czegoś od samych dzieci…?

– Naturalnie, ale jak chcesz wymagać to musisz stworzyć możliwości pod te wymagania. To jak z ziemią – wymagasz by wydała plon, to ją najpierw spraw pod wysiew. Nasze szkolenia prowadzone przez naszych specjalistów i trenerów zewnętrznych tego uczą. 

– Cały czas docierają też do nas pomysły o zmianach nauczania dzieci z niepełnosprawnościami w polskiej szkole? Wydaje się, że nie mamy pomysłu ani na naukę uczniów wybitnie zdolnych, na przykład na pracę z sawantami, z wyspowymi zainteresowaniami, z zespołem Aspergera, ale też z niżej funkcjonującymi ich rówieśnikami… I nie chodzi, oczywiście, mi w tym pytaniu tylko o wiedzę przedmiotową, ale bardziej funkcjonowanie w społeczności. Czy tak jest?

– Problem wspomnianej niepełnosprawności jest stosunkowo młody. Obecnie podniósł się poziom diagnozy, co pozwala na podjęcie wczesnej interwencji i prowadzenie różnych zajęć, w tym TUS od najmłodszych lat. Czym to skutkuje? Na pewno udaje się szybciej i łagodniej wprowadzić taką osobę w zbiorowość i jej normy. Odnoszą one sukcesy światowe, jak chociażby Elon Musk. Pomysłu szuka cały świat i w Polsce nie jesteśmy w tym odosobnieni. Centrum Edukacji Nauczycieli w Białymstoku dokłada swoją cegiełkę organizując warsztaty TUS dla nauczycieli oraz akcje przybliżające pracę z takim dzieckiem. Pomysłów mamy więcej, jak choćby zorganizowanie wspólnie z Zachodniopomorskim Centrum Szkoleń w przyszłym roku pierwszego Ogólnopolskiego Kongresu Trenerów TUS w Białymstoku. Trzeba o tym rozmawiać, my chcemy o tym rozmawiać, ale nie tylko rozmawiać co wręcz podejmować konkretnie ukierunkowane działania.

– Czas na dyskusje jest zawsze, ale działania trzeba podejmować natychmiast. Dużo się rozmawia o polskiej edukacji, dyskutuje i debatuje, a w ostatnich latach szkoła i nauczyciele jakby straciły na swoim autorytecie. To też może być jednym z powodów, że nie mają już tak wielkiego wpływu na zachowania swych uczniów. Trochę zagubiony młody człowiek szuka autorytetów wszędzie indziej, byle nie w szkole. Bycie nauczycielem jest dzisiaj sztuką?

– Genezy tego zjawiska trzeba szukać w idei bezstresowego wychowania, która przyszła do nas z zachodu i została przyjęta z błędną interpretacją. Społeczeństwo nie zostało przygotowane do przyjęcia takiego sposobu myślenia i poszło swoją drogą. Dzisiejsze autorytety to już nawet nie gwiazdy pop-kultury, ale youtuberzy, często rówieśnicy naszych uczniów. Dzisiejszy nauczyciel musi więc nadążać za swoimi wychowankami, by mieć z nimi wspólny język, a tym samym rozumieć ich sprawy.

– Region podlaski to tygiel wielokulturowości. Krzyżują się tu różne kultury czy pokoleniowe tradycje. Pojawiają się też zachowania podyktowane tymi czynnikami. W tej różnorodności i inności jest edukacyjna siła czy słabość? Nowoczesność czy zaściankowość?

– Czasem słabość może być siłą, no i co przez nią tak naprawdę rozumiemy. Bardzo często pęd za nowoczesnością prowadzi do wyrzeczenia się tożsamości zostawiając ją na straganie ciekawostek regionalnych. Podlasie stanowi wspaniały przykład siły swojej wielokulturowej tożsamości pomimo piętnowania zaściankowością, czy też postrzegania jako Polska B. Edukacyjnie nie ustępujemy innym regionom, a w niektórych dziedzinach jesteśmy pierwsi, u nas pojawiły się np. łaziki marsjańskie czy edukacyjny robot Photon – CEN Białystok prowadzi w tym zakresie szkolenia. Ważnym jest fakt, że oświata w regionie ma silnego sprzymierzeńca jakim jest p. Artur Kosicki, Marszałek Województwa Podlaskiego, który wraz z zarządem podejmuje dużo decyzji dotyczących dotacji na rzecz rozwoju edukacji na Podlasiu, w tym dofinansowywanie unikatowych kursów wspierających nauczycieli.

– Podsumowując… Jaka jest dzisiaj najważniejsza cecha polskiego nauczyciela? Najważniejsza umiejętność społeczna? 

– Nie ma tej jednej, najważniejszej cechy. Nauczyciel musi być elastyczny, nastawiony na własny rozwój zawodowy i osobisty, samodoskonalenie zwłaszcza z różnego rodzaju trendów, nowoczesnych technologii oraz z zakresu kompetencji miękkich. Współczesny nauczyciel powinien być empatyczny, otwarty na zmiany, powinien podążać przy uczniu skoncentrowany na jego mocnych stronach wzmacniając te słabsze, ale też uważać by balansując na linie dobrych relacji z uczniem nie wchodzić w rolę jego kolegi. Uczeń potrzebuje dorosłego z wysokimi kompetencjami społecznymi, który daje poczucie bezpieczeństwa swoją postawą, ponieważ kolegów już ma.

– Tego więc nauczycielom życzmy… Dziękuję za rozmowę.

– Dziękuję bardzo za zaproszenie. Korzystając z możliwości chciałbym podziękować pracownikom Centrum Edukacji Nauczycieli w Białymstoku za wielkie zaangażowanie na rzecz wsparcia nauczycieli województwa podlaskiego, w tym trudnym dla wszystkich czasie edukacji zdalnej. Dziękuję. 

 

Czytaj dalej

Wywiad

Czego Jaś nie nauczy…

Opublikowano

Etnolala Jaś
zdjęcie: archiwum J. Wróblewska/Etnolala

Rozmowa z Justyną Wróblewską z Kielc, pomysłodawczynią ręcznie robionej lalki Etnolala JAŚ. Historia pani Justyny jest przykładem, jak obserwacja dziecięcej aktywności i śledzenie potrzeb rozwojowych dziecka może stać się inspiracją dla własnego rozwoju oraz stworzenia własnej marki. Nie jest to jednak rozmowa o przedsiębiorczości, a o zapomnianej już poniekąd tradycji.

Teresa Ulanowska: – Czy Etnolala Jaś powstała w głowie mamy czwórki dzieci z potrzeby dnia codziennego, czy może – tak po prostu – z Pani osobistej miłości do zabawek? 

Justyna Wróblewska: – Pomysł zrodził się w czasie trwania pandemii, kiedy wszystko wokół było pozamykane, a ja z całą rodziną siedziałam w domu. Codzienne obowiązki domowe,  nauka zdalna, hałaśliwa zabawa i wypoczynek… Wszystko skupiło się w naszym mieszkaniu, w kieleckim blokowisku, i stało się czymś jednym. Przyznam, że czułam się wtedy troszkę tą całą sytuacją zmęczona. Przecież nagle zostałam kucharzem, nauczycielem, przyjacielem z placu zabaw, ale i terapeutką przeżywających epidemię dzieci…. Potrzebowałam wytchnienia. Wydawać się mogło, że zbawieniem będą zabawki i czas, kiedy dzieci będą mogły im poświęcić, a nie biegać po domu. Ale zabawki, na które trafiliśmy, szybko się zniszczyły. Dzieci za nimi płakały, a ta rozpacz udzielała się i mnie jako rodzicowi. Brakowało zabawki, która zajmowałaby moje dzieci na dłużej i dawała wiele możliwości do wykorzystania. Tradycyjne lalki poza tym, że można było je ubierać i rozbierać, nie dawały niczego dodatkowego. Czegoś im brakowało. Z kolei zabawki grające, szybko się psuły i były zbyt głośne. Pomyślałam wtedy, że chciałabym podarować dla swoich dzieci zabawkę, która przetrwa upływ czasu i będzie piękną pamiątką dzieciństwa. Pamiątką, którą dzieci będą chciały przekazać swoim dzieciom i wnukom.

– Jakie zabawki były najcenniejsze dla Pani dzieci? 

– Moje dzieci kompletnie nie interesowały się zabawkami interaktywnymi, a wręcz bały się zbyt głośnych ich dźwięków. Za to przepadały za książeczkami oraz prostymi zabawkami, które można było nosić i przytulać. Wszelkiego rodzaju lalki czy pluszowe zwierzątka angażowały w swe codzienne czynności. Towarzyszyły one także w nauce codziennych czynności np. samoobsługowych, czy zachowań społecznych.

– I te obserwacje stały się dla Pani impulsem do poszukiwania…

– Dokładnie tak! Na początku pojawił się pomysł samej lalki. Później do niej miały zostać napisane propozycje zabaw przy wykorzystaniu różnych akcesoriów. Z czasem pomysł się rozwinął i powstała cała seria bajek. Etnolala stała się ich głównym bohaterem. Dzięki jej przygodom, ma być łatwiej dzieciom rozstać się z rodzicami i wyruszyć do przedszkola, przeżyć choroby, niepowodzenia czy zapanować nad trudnościami z zasypianiem. Lalka ma utrzymać też zainteresowanie przy przekazywaniu najmłodszym użytecznej wiedzy. Wiadomo przecież nie od dziś, że czego Jaś się w dzieciństwie nie nauczy, tego Jan w dorosłości nie będzie umiał.

– Walor zabawy i edukacji to jedno, ale myślę, że Etnolala to taka towarzyszka dziecięcej doli i niedoli. Rówieśnik, z którym dziecko lepiej radzi sobie w wychodzeniu z kryzysów rozwojowych. Czy ta koncepcja to Pani indywidualny projekt? Czy może tworząc ją wspierała się Pani specjalistyczną literaturą lub radami pedagogów i psychologów? 

– Po pierwsze… chciałam przywrócić pewną tradycję. Bardzo zależało mi, żeby zabawki były wykonane ręcznie i miały – tak jak kiedyś – duszę. Tworzone były wówczas z ogromną miłością, były szanowane i wyjątkowe. Dzieci inaczej odbierają zabawkę, kiedy wiedzą, że to jest jeden jedyny i tylko ich taki przysłowiowy Jaś. Że zostanie tak długo, jak będą o niego dbać. Uczą się też odpowiedzialności i szacunku do zabawki. Kiedy dodatkowo mogą śledzić proces jej powstawania, to wiedzą, ile trudu ktoś włożył w jej wykonanie. Etnolala powstawała bardzo długo, ponieważ szukałam ludzi, którzy pomogą mi zrealizować moją wizję. Odezwałam się do ponad trzydziestu lalkarzy. Bardzo chciałam stworzyć własną formę wymarzonej lali. Choć sama bardzo dużo czytałam o lalkarstwie, technikach, materiałach, z czego i jak lalki powstają, jaka jest związana z nimi tradycja, to tak naprawdę pomogła mi w tym Maria Staniewska z Wrocławia. Później szukałam pisarza, grafika, hafciarni i projektanta odzieży… Proszę mi uwierzyć, że początki tej przygody to tak naprawdę jedne wielkie niekończące się poszukiwania… Daria Lipska, moja przyjaciółka z Kielc, ręcznie stworzyła niesamowite ilustracje do bajek. Osobiście także malowała twarz każdej z lal. Dominika Sadło zaprojektowała haft, artystyczną oprawę książek dla dzieci i innych akcesoriów, malowała ręcznie szafy dla każdej z nich. Ewa Bujak, która kiedyś była moją wykładowczynią na uczelni,  zaprojektowała ubranka. Aleksandra Brożyna tworzy mięciutkie włosy i inne dodatki z wełny, ręcznie dzierga je na szydełku. Katarzyna Vanevska, moja przyjaciółka z Krakowa, a znana pisarka bajek dla dzieci, stworzyła także serię tych o Etnolali. Patryk Brenk z Krotoszyna stworzył drewniane opakowania w postaci szaf. Bardzo inspirującą była dla mnie także  Jaśkowa Mama, facebookowa osobowość prowadząca blog, mama dziecka z niepełnosprawnością. Prowadziłam także wywiady i konsultacje z innymi znawcami tematu, logopedami, psychologami dziecięcymi i pedagogami. Chciałam poznać problemy, z jakimi zmagają się dzieci. Szukałam przeróżnych rozwiązań.

– To faktycznie oszałamiające. Czego konkretnie udało się Pani dowiedzieć o potrzebach dziecka i relacji lalka – dziecko w trakcie tej produkcji?

– Co szóste dziecko ma kłopoty z rozwojem, a dzieci zaczynają „przychodzić” do specjalistów już w wieku dwóch lat. W rozmowach wskazywano główne trudności dzieci, takie jak problemy z koncentracją uwagi, z agresją, kłopoty z zasypianiem, z własną seksualnością, z zaburzonym rozwojem mowy, trudności w komunikowaniu się i z radzeniem sobie w nowym otoczeniu. Dodatkowo – bardzo często przewijały się tematy sytuacji rodzinnej po rozwodzie rodziców czy w związku z pojawieniem się rodzeństwa. A jeszcze stresującymi zdarzeniami, które wspólne zauważyliśmy, były te związane z pozostawaniem samemu w przedszkolu, samodzielnymi wyjazdami na wakacje czy koniecznością pobytu w szpitalu. W dużej mierze wszystkie te bolączki uzewnętrzniały się głównie u chłopców. 

– Może dlatego, że chłopcy nigdy nie bawili się lalkami? 

– Nie wiem… Bardzo to mnie jednak zaintrygowało. Zauważyłam też, że to właśnie przez zabawę lalkami moje dzieci rozwijały mowę. Podczas aktywności bardzo wzbogaciło się ich słownictwo, a jeszcze mocniej rozwijały się umiejętności wyrażania emocji, okazywania empatii czy działań proaktywnych. Tak powstała lalka dla chłopców o imieniu Jaś, z wyraźnie zaznaczoną płcią. Adresowana jest, oczywiście, nie tylko do nich, jednak pozwala wspierać ich rozwój i przeciwdziałać sygnalizowanym problemom.

– Prototyp lalki trafił najpierw do Pani domu. Jak został przyjęty przez dzieci?

– One wprost pokochały Jasia. Był on zupełnie nagi, bez twarzy, włosów i ubrania, a już wzbudzał sympatię. Najmłodszy synek, nie chciał oddać Jasia nikomu. Niesamowitą była reakcja na to, że lalka ma siusiaka, tak jak on. To była zupełna nowość, ponieważ w domu były wyłącznie lalki dziewczynki. Mój syn nie odstępował więc lali ani na krok i dopiero jak zasnął, jego starsze siostry mogły się Jasiem pobawić. Dzieci były pierwszymi testerami, pierwszymi obserwatorami całego procesu produkcji, procesu twórczego… Dziś bawią się z nim w dom, szkołę, wyprawiają urodziny czy odwiedzają z nim lekarza. Po swojemu opowiadają mu bajki na dobranoc. Mocno inspirują mnie do projektowania kolejnych akcesoriów dla lalek i pomocy do zabaw. 

– Historia Jasia została spisana w formie wierszowanych bajeczek wspierających kompetencje emocjonalne dziecka. O jakich sytuacjach opowiadają?

– Bajka „JA i TY” to historia o przyjaźni na dobre i złe małego chłopca z lalką o imieniu Jaś. Opowiada o sytuacjach trudnych dla dziecka, choć dość powszednich, takich jak wizyta u dentysty, pierwszy dzień w przedszkolu czy wypadek w trakcie jazdy na rowerze, ale też o sytuacjach pełnych radości, jak wyczekiwanie prezentów urodzinowych czy wizyta Mikołaja. One wszystkie budzą silne emocje. Historia Jasia oswaja, uczy nazywania emocji i samoregulacji. W opisanych historiach Jaś jest zawsze z dzieckiem. Towarzyszy mu zawsze, kiedy jest potrzebny, na dobre i na złe. Już sama forma tekstylnej książeczki jest przyjazna dla najmłodszych, do wielokrotnego użytku, którą można spokojnie wyprać w pralce. Książeczka jest dość duża i może pełnić funkcję poduszki. Ma sporo zalet. 

– Jaki walor w pracy terapeutycznej dostrzega Pani w wykorzystaniu Jasia podczas zajęć z dzieckiem?

– Jest wiele możliwości dla działań wychowawczych i specjalistycznych. Dla rodzica, z jednej strony, to przede wszystkim wspólne spędzanie czasu z dzieckiem z wykorzystaniem lali i zaproponowanych scenariuszy zabaw oraz podczas czytania bajek. Psychologom i terapeutom Jaś pomoże na pewno nawiązać szybciej kontakt, pozwoli na przeprowadzenie rozmów o seksualności oraz akceptacji swojego ciała. Bajki mogą pomóc w pracy nad emocjami. Ubranka dla lalek są tak zaprojektowane, by wspierać rozwój motoryki małej poprzez rozpinanie guzików i napów, sznurowania itp. Opakowanie stanowi piękna drewniana szafa z motywem ludowym. Zabawa z szafą uczy dziecko orientacji przestrzennej, można ją wykorzystać do rozwijania kompetencji językowych i umiejętności posługiwania się gramatyką. 

– A opowiedzmy jeszcze o foto kartach…

– Przygotowaliśmy foto karty na różne okazje. To zbiór dwudziestu czterech nazw ważniejszych świąt, okazji powtarzających się co roku. Karty są na tyle uniwersalne, że używać ich możemy niezależnie od wieku. Jest ich naprawdę wiele i ich głównym celem jest dokumentowanie więzi dziecka i lali, a także wspomnień pięknego dzieciństwa. Karty mogą służyć do zabawy, do nauki posługiwania się kalendarzem. Mają wiele zastosowań. 

– Etnolala daje przestrzeń do zagospodarowania dziecku, rodzicom i specjalistom… 

– Starałam się, aby tak było i tak się stało… Mój pomysł dzięki wsparciu ludzi, których spotkałam na swej drodze, zaczął się w pewnym momencie urzeczywistniać. To są osoby z różnych stron Polski, z których nie wszystkich poznałam osobiście przez utrzymującą się pandemię. Mimo tego, całym sercem zaangażowali się w projekt i wsparli w trudnych momentach. Wszystko tak naprawdę zawdzięczam tym osobom i mojej rodzinie. 

– Dziękuję za rozmowę.

Czytaj dalej

Wywiad

Złote dziewczyny – olimpijki z Płońska

Opublikowano

zdjęcie: archiwum facebook/Olimpijczyk Płońsk

„Pragnę zwyciężyć, lecz jeśli nie będę mógł zwyciężyć, niech będę dzielny w swym wysiłku”… – tak brzmią słowa przysięgi zawodników Olimpiad Specjalnych. Słowa te wypowiedziały zawodniczki z klubu „Olimpijczyk Płońsk”, które w 2019 r. reprezentowały Polskę w piłce nożnej kobiet na Światowych Letnich Igrzyskach Olimpiad Specjalnych w Abu Dhabi, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Wszystkie z niepełnosprawnością intelektualną, wszystkie zaskoczone powołaniem do kadry, wszystkie onieśmielone rozgłosem. Wreszcie wszystkie dzielne w swym wysiłku. Pragnęły zwyciężyć i zwyciężyły. Przywiozły z olimpiady złote medale i piękne wspomnienia.

Podobno w czasach antycznych zrzucano ich ze skał, zaś w średniowieczu ukrywano przed sąsiadami. Faszyści wprowadzili zbrodnicze prawo eutanazji. Mowa nie o kimś innym, jak o osobach z niepełnosprawnościami. Rodzili się przecież zawsze. Na przestrzeni wieków zmieniał się sposób ich postrzegania w społeczeństwie. Myśląc „osoba z niepełnosprawnością” nadal wiele osób wyobraża sobie kogoś słabszego i potrzebującego pomocy. Ten obraz może być często złudny… 

Stowarzyszenie Olimpiady Specjalne Polska promuje aktywność osób z niepełnosprawnością intelektualną poprzez sport. Dzięki treningom, zawodom i olimpiadom pokazuje, że potrafią oni być nie mniej odważni, waleczni, otwarci i pewni siebie, jak inni sportowcy. Jak każdy człowiek marzą o sukcesach, realizują swoje pasje i dążą do celu. Sport jest dla nich formą rehabilitacji, okazją do przełamywania własnych barier i stereotypów zakorzenionych w zbiorowości. Pozwala również pokazać różnorakie emocje, podejmować nowe role społeczne, nabywać umiejętności interpersonalne i podejmować śmiałe aktywność. 

Idea Olimpiad Specjalnych narodziła się w Stanach Zjednoczonych na początku lat 60. XX-go wieku, kiedy to Eunice Kennedy Shriver, siostra amerykańskiego prezydenta Johna Kennedy’ego, postanowiła stworzyć międzynarodową organizację sportową dla osób z niepełnosprawnością intelektualną. Przekonano się wówczas jak ogromne znaczenie dla rozwoju tych osób ma aktywność fizyczna i zdrowa rywalizacja sportowa. Dziś szacuje się, że Ruch Olimpiad Specjalnych zrzeszają ponad pięć milionów zawodników z całego świata. Polska dołączyła do organizacji na początku lat 80 – tych ubiegłego stulecia i od tamtej pory systematycznie rozwija swoją działalność utrzymując najwyższe, międzynarodowe  standardy. Ponad 17,5 tys. zawodników trenuje dwadzieścia cztery dyscypliny sportowe (zarówno letnie, jak i zimowe), w ponad 500 klubach zrzeszonych w osiemnastu oddziałach regionalnych. 

Płońska Sekcja „Olimpijczyk Płońsk” rozpoczęła działalność we wrześniu  2013 roku. Klub działa w ramach regionalnego oddziału Olimpiad Specjalnych na Mazowszu, przy miejscowym Specjalnym Ośrodku Szkolno – Wychowawczym im. św. Stanisława Kostki. Trenują tu  uczniowie i absolwenci szkoły oraz członkowie płońskiego Stowarzyszenia Osób Niepełnosprawnych „Bądźmy Razem”. 

W „Olimpijczyku Płońsk” grają w piłkę nożną „złote dziewczyny”. Tak nazwano Marlenę Włodarską, Martynę Siwek, Paulinę Benke, Monikę Młudzikowską i Wiktorię Gmurczyk, po ich powrocie z dalekiego Abu Dhabi, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Pod opieką trener Agnieszki Palińskiej poleciały tam w 2019 roku na Letnie Igrzyska Olimpijskie.  

Rozmawiamy z Marleną Włodarską, kapitanem żeńskiej drużyny piłki nożnej – „złotych dziewczyn” z Płońska.

zdjęcie: archiwum facebook/Olimpijczyk Płońsk

Renata Melzacka: – Czym dla pani był udział w Igrzyskach Olimpijskich? Co pani najbardziej zapamiętała z wyjazdu do Zjednoczonych Emiratów Arabskich?

Marlena Włodarska: – To była wielka przygoda i spełnienie moich marzeń. Najbardziej pamiętam igrzyska, bo to jednak było bardzo daleko. Złoty medal na igrzyskach to jest jednak coś. Chyba nigdy o tym nie zapomnę. Na pewno też będę wspominać Dubaj. Byłyśmy tam, to piękne miasto i te wszystkie tamte budowle. Meczet bardzo mi się podobał.

– Ile czasu spędziłyście panie na zawodach? 

– Dwa tygodnie, choć nie… Pierwsze trzy dni byłyśmy w Dubaju. Odpoczywałyśmy i zwiedzałyśmy. Potem pojechałyśmy już do Abu Dhabi. No i tam już do końca zawodów. Mam dużo zdjęć, które tam sobie robiłyśmy. Największą pamiątką jednak jest złoty medal. No i wspomnienia, bo fajnie było.

– Złoty medal to wspaniała pamiątka i wielkie wyróżnienie. Jak się pani czuje  jako mistrzyni olimpijska?

– Wspaniale. Byłam bardzo szczęśliwa jak wygrałyśmy. Strasznie trudno było… Ale udało się nam. Grałyśmy z Białorusią i wygrałyśmy. Ja grałam jako główna obrona. No i, do tego, byłam kapitanem drużyny.

– Kapitan zespołu to dość poważne zadanie na boisku. Tym bardziej, że wiem, że na co dzień nie trenowałyście razem.

– To bardzo poważne zadanie. Z naszej szkoły było nas pięć. Jeszcze były trzy dziewczyny z ośrodka w Opactwie i dwie z ośrodka w Łosicach. Wszystkie od razu się polubiłyśmy i chętnie ze sobą spędzałyśmy czas. Trenerzy mówili, że jesteśmy mocną drużyną. To nie było trudne.

– A co było najtrudniejsze dla pani? 

– Hmm…. Chyba to jednak mecz finałowy. Bałam się też lecieć samolotem, bo to przecież tak daleko. I inna kultura, i w ogóle… I inne jedzenie nawet. Trudne też było to, że musiałyśmy pamiętać w jaki strój się ubrać na trening, a w jaki na spacer. Bo jak ktoś się pomylił, to musiał się wracać i przebrać. Nie wolno było chodzić w swoich ubraniach. Nawet walizki dostałyśmy jednakowe.

– Do Abu Dhabi zjechali się zawodnicy z wielu krajów. Udało się paniom nawiązać jakieś nowe znajomości? 

– Oj, tam było bardzo dużo ludzi. My trzymałyśmy się z Polakami. Innych nie rozumiałyśmy, bo nie znałyśmy ich języków. Ale poznałyśmy parę osób. Mam się teraz ich na facebooku, w znajomych.

–  Powspominajmy teraz wasz powrót do Polski. Ktoś panie przywitał? Jak to było?

– Bardzo dobrze… Było bardzo dużo ludzi na lotnisku. Rodzina, przyjaciele, a nawet dyrekcja naszej szkoły. To było bardzo miłe. No i jak przyjechałyśmy do Płońska to znowu nas witali. I byli i nauczyciele, i były koleżanki. Wszyscy czekali na nas przy szkole z dużymi plakatami, szampanem i słodyczami. Krzyczeli i klaskali…

– Zostałyście też panie zaproszone do Warszawy, do Pałacu Prezydenckiego?

– Oooo, w pałacu też było pięknie. Pani Prezydentowa nas przywitała. I gratulowała. I podziękowała nam. Naprawdę pięknie nas przyjęła. Potem można było sobie porobić zdjęcia nawet. Fajnie było. A do Abu Dhabi, do nas wszystkich, przyleciała Ania Lewandowska i z nią też mamy zdjęcia. 

– Ten wyjazd zmienił pani życie. 

– Na pewno. Jak wróciłyśmy to w Płońsku ludzie podchodzili do mnie na ulicy nawet i wszyscy gratulowali. Występowałam w telewizji. Byłam w „Pytanie na Śniadanie”  i  w „Kurierze Mazowieckim”. I w Radio Płońsk, też byłam. To było miłe nawet. Teraz już tak nie jest, ale i tak jest fajnie.

– A co pani daje uprawianie sportu? Dlaczego akurat gra pani w piłkę nożną?

– Czy ja wiem? Lubię po prostu. A w piłkę grał przecież mój brat, to ja tak za bratem. Od dziecka już gram, a w Olimpijczyku od siedmiu lat. Od małego było to moim marzeniem… Aby wygrać. Lubię wygrywać.

– Jakie ma pani plany sportowe na przyszłość?

– No, teraz jest pandemia i nie jeździmy na żadne zawody. W zeszłym roku miałyśmy jechać na Ogólnopolski Turniej Piłki Nożnej do Bydgoszczy, ale nie odbył się przez covid. Ale gram i chciałabym nadal grać, bawić się w sport. Będę trenować, żeby jechać na igrzyska do Berlina. Może znów uda się wygrać złoty medal. Bardzo bym chciała. 

– A co chciałaby pani powiedzieć innym sportowcom? Co trzeba robić, aby zdobyć złoty medal olimpijski? 

– Trzeba ciężko pracować. A poza tym… trzeba jeszcze chcieć. Jak ktoś nie chce, to nic z tego nie wyjdzie.

zdjęcie: archiwum facebook/Olimpijczyk Płońsk

Letnie Igrzyska Olimpijskie w Abu Dhabi w 2019 roku były niezwykle udane dla Polski. Nasz kraj reprezentowało 64 zawodników w siedemnastu dyscyplinach sportowych. Do ojczyzny powrócili z 60 medalami (było to 26 złotych, 21 srebrnych i 13 brązowych). Wspaniały, imponujący wynik, ale medale – choć zapewne bardzo ważne dla zawodników – nie są najważniejsze. Bardziej od wyróżnień liczy się samo uczestnictwo i zdrowa rywalizacja. Ale tym bardziej mogą cieszyć te wszystkie sukcesy. Świadczą one bowiem o tym, że zawodnicy bardzo chcieli, starali się i pokazali, że nie ma rzeczy niemożliwych. Czy jest coś, czego można się nauczyć od sportowców z niepełnosprawnością intelektualną?  Powinniśmy uczyć się od nich woli walki (często z samym sobą, ze swoimi ograniczeniami), szczerej radości ze zwycięstwa i ogromnej pogody ducha. Niejeden w pełni sprawny sportowiec mógłby nauczyć się również wyjątkowej wrażliwości oraz szczerej miłości do sportu i życia.

Czytaj dalej

Popularne

error: Treść jest chroniona!!