Poprosiliśmy Filipa, nastolatka dotkniętego zespołem Aspergera i syna naszej redakcyjnej koleżanki, aby pomógł nam zrozumieć fenomen wyspowych zainteresowań i fiksacji grami komputerowymi u podobnych do niego młodych ludzi. Często zwraca się uwagę na ich swoiste uzależnienie od komputera, internetu i wirtualnego świata. Interakcje społeczne sprowadzają do wymiaru sztucznego obcowania z ludźmi. Jako trenerzy umiejętności społecznych zawsze podkreślamy ważność zrozumienia zachowań naszych uczestników, ich przyczyn i przyjemności, jakie odnoszą żyjąc po swojemu. Jakie role wypełniają więc gry komputerowe? Jak je postrzegają osoby ze spektrum autyzmu i z zespołem Aspergera?
Filip Melzacki, dziewiętnastolatek z zespołem Aspergera, student filologii angielskiej Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. Filip jest pasjonatem literatury, seriali, filmów i, oczywiście, gier komputerowych. Amatorsko tłumaczy teksty z języka angielskiego, tworzy wpisy encyklopedyczne w portalach internetowych i jest doskonałym wokalistą trenując od wielu lat śpiew. Jego największymi marzeniami są: spokojne życie, poczucie spełnienia oraz świat pozbawiony nienawiści.
FM: – Odkąd tylko pamiętam, zawsze uwielbiałem grać w gry komputerowe. Była to moja preferowana rozrywka, zwłaszcza dlatego, że w szkole nie miałem zbyt dobrego kontaktu z rówieśnikami. Nie podobały mi się zabawy, w których brali oni udział. Natomiast im nie podobało się moje specyficzne zachowanie. Zamiast odwiedzać kolegów po szkole, albo grać z nimi w piłkę, spędzałem popołudnia z książką albo przed ekranem. Gry pociągały mnie, choć nie jestem nawet w stanie powiedzieć dlaczego. Coś mnie w nich fascynowało – a gdy byłem czymś zafascynowany, skupiałem swoją uwagę wyłącznie na tym.
We wczesnym dzieciństwie niemalże każda lubiana przeze mnie gra była grą edukacyjną. Głównie więc zagrywałem się w takie tytuły jak „Królik Bystrzak”, „Komputerowa Gratka”, płyty dołączane do serków Bakuś oraz gry o Kubusiu Puchatku. Nie byłem w stanie grać w nic innego, ponieważ jako dziecko byłem bardzo lękliwy. Często odczuwałem irracjonalny strach wobec kompletnie normalnych rzeczy, na przykład znaków drogowych. Wybiegałem z pokoju z płaczem, gdy na ekranie telewizora pojawiła się choćby najdrobniejsza scena przemocy. Z tego też powodu mogłem grać jedynie w najłagodniejsze możliwie gry, w których byłem pewien, że nic mnie nie przestraszy. W wieku około dziewięciu lat, do tychże gier dołączyła seria „FIFA”, polegająca na rozgrywaniu meczów piłkarskich. Obecnie nie cierpię jej za odcinanie kuponów, brak znaczących zmian między kolejnymi odsłonami, i wypuszczanie co roku nowej części, kosztującej ponad dwieście złotych, choć jedynie marginalnie różniącej się od poprzedniej. Wtedy jednak była to jedna z moich ulubionych – częściowo dlatego, że nie byłem w niej narażony na strach, i częściowo, że grał w nią każdy chłopak w szkole. Ja miałem nadzieję, że polubią mnie, jeżeli będę grał w to co oni. Niestety, nie zadziałało.
W okresie moich bardzo wczesnych lat nastoletnich, czyli wieku około lat jedenastu, moja lękliwość odrobinę się uspokoiła. Irracjonalny strach zaniknął, a ja byłem w stanie doświadczać większej ilości mediów. Wciąż jednak źle wpływała na mnie przemoc. Tym razem jednak nie bałem się przemocy samej w sobie, ale występującej przy niej krwi. Ma ona na mnie zły wpływ do dziś, ale tyczy się to już teraz tylko krwi prawdziwej. Wtedy natomiast przerażała mnie krew w filmach, kreskówkach albo grach. Znowu więc nie miałem wspólnych zainteresowań z rówieśnikami. Oni woleli strzelaniny, horrory, gry brutalne, czyli takie, których ja po prostu się bałem.
W tym czasie obudziła się we mnie pasja do starszych gier, wydawanych głównie na konsole nintendo, więc niemal nieznanych w Polsce. Duży wpływ na to nowe zainteresowanie miał portal youtube. Znajdowałem na nim tzw. let’s playe, czyli prowadzone w odcinkach serie z gier, wraz z komentarzem nagrywającego je autora. Oglądanie tych filmików wpłynęło pozytywnie na moją znajomość angielskiego. Nagrywane gry zazwyczaj były w języku angielskim, a nagrywający sami tłumaczyli dialogi oraz ich teksty na polski. Podświadomie zapamiętywałem występujące słowa, kojarzyłem je z ich polskimi odpowiednikami, no i w ten sposób dość wcześnie biegle opanowałem język obcy.
W przeciwieństwie do mojej poprzedniej “fazy” na fifę, moje upodobanie do starszych, nieznanych w Polsce gier, istnieje do dziś. Tytułem, które je rozpoczęło, było “Mother 3” wydane w 2006 roku na konsolę game boy advance. Była to gra, która wprost mnie oczarowała. Przyznam, że obecnie jestem nią oczarowany jeszcze bardziej… To niezwykle dziwna gra o bardzo specyficznym poczuciu humoru. Jestem przekonany, że to właśnie ten humor najbardziej zachwycił mnie – dziecko z Aspergerem, o tak samo niecodziennych myślach. Stawiamy w niej czoła między innymi ożywionym znakom, kaktusom, żukom, orłom chorującym na łysienie i latającym myszom. Pod tą niepoważną fasadą kryje się jednak łamiąca serce opowieść o rodzinie, stracie, przyjaźni i człowieczeństwie. Grając w “Mother 3” co pewien czas rozluźniamy się, śmiejemy, obserwujemy dziejące się, pozornie niedorzeczne wydarzenia – i to właśnie w tych momentach gra zaskakuje nas, przynosząc strach lub smutek. Halucynacje głównego bohatera ukazujące jego lęk przed samotnością i porzuceniem, ukrywanie się przed krwiożerczym mechanicznym potworem w genetycznym laboratorium, lub ostatnia walka o losy świata, która potrafi wzruszyć do łez każdego…
Choć “Mother 3” zdecydowanie wywarło na mnie największe wrażenie, nie była to jedyna lubiana przeze mnie gra. Mógłbym powiedzieć, że miałem na temat gier nintendo przysłowiowego “fioła”. Uwielbiałem gry z serii Mario, szczególnie „Super Mario 64”. Pamiętam także „zagrywanie” się w „Mario Party” czyli imprezową grę planszową osadzoną w tym uniwersum. Niestety, z przyczyn oczywistych, zmuszony byłem grać w nią sam. Bliskie mojemu sercu były gry z serii „Pokemon”. Kompletnie nie rozumiałem zasad i wczytywałem grę, gdy tylko coś poszło nie po mojej myśli, ale trenowanie swojej własnej drużyny przynosiło mi nie lada frajdę. Mniej więcej w tym czasie ogromną popularność zdobył „Minecraft”, tytuł znany chyba przez każdego rodzica, którego dziecko jest zainteresowane grami. Oczarował także i mnie (gram w niego po dziś dzień). Wtedy też dostałem pod choinkę konsolę PSP. Na nią wydana została ukochana przeze mnie seria gier „Patapon”. Już na samo wspomnienie tej nazwy ogarnia mnie ogromna nostalgia. Bez cienia wątpliwości, była to jedna z najlepszych i najbardziej niedocenianych serii, jaka kiedykolwiek powstała. Ale to, oczywiście, moja subiektywna opinia. W grze gracz wcielał się w boskiego przewodnika plemienia Pataponów, czyli małych, ożywionych gałek ocznych. Celem gry było tworzenie swoich oddziałów, wysyłanie ich na misje, zdobywanie lepszego ekwipunku oraz nowych klas dla żołnierzy gracza. Sama rozgrywka była jednak bardzo unikatowa. „Patapon” to gra muzyczno – rytmiczna. Gracz ma dostęp do czterech bębnów, z których każdy przypisany jest do innego przycisku. Rozkazy naszej armii wydajemy poprzez bicie w odpowiednie bębny, w rytm muzyki. Wybijanie odpowiednich rozkazów i budowanie własnej armii niezwykle mi się podobało. Pamiętam, że nawet moja mama, która zazwyczaj nie gra w gry, dobrze bawiła się przy „Pataponach”. No i zupełnie nie rozumiem, dlaczego dzisiaj się tego tak mocno wypiera.
Lata mijały… Zmieniła się moja szkoła, moja klasa, moje gusta, zmieniałem się – oczywiście – również ja.
W gimnazjum, a potem w liceum, moje relacje z rówieśnikami były już znacznie lepsze. Nadal, oczywiście, nie były idealne, ale… Co prawda, w dalszym ciągu miałem problemy z interpretowaniem wypowiedzi albo wtrącaniem nieprzemyślanych komentarzy, ale przynajmniej miałem już kolegów. Większość moich niecodziennych fobii także zaniknęła. Mój strach przed prawdziwą krwią pozostał, ale nie bałem się jej już w mediach fikcyjnych. Właśnie wtedy zacząłem grać w gry przeznaczone dla dojrzałych odbiorców, takie jak „Skyrim”, „Fallout”, „Wiedźmin”, „Hitman” czy też uwielbiany przeze mnie „XCOM”. Ta ostatnia, to gra taktyczna, w której za zadanie mamy bronić Ziemi przed inwazją obcych. W tym właśnie okresie gry taktyczne okazały się być moim ulubionym gatunkiem. Zamiast refleksu trenowały one mój mózg, zmysł taktycznego myślenia, umiejętności planowania, przewidywania oraz szacowania ryzyka. Uwielbiam gry taktyczne, choć niejednokrotnie wywołują one u mnie nie lada frustrację, kiedy dobrze przemyślany plan spala na panewce przez zwykłego pecha.
Biegła znajomość angielskiego, dostęp do internetu oraz dalsze problemy z socjalizacją dość przewidywalnie popchnęły mnie w stronę szukania znajomości w sieci. Nie byłem ograniczony tylko do Polski. Byłem w stanie prowadzić konwersację z każdym, kto znał język angielski. Nie było to, oczywiście, absolutnie bezpieczne. Czasem natrafiałem na ludzi fałszywych i toksycznych, ale bądźmy szczerzy – na dokładnie to samo jesteśmy narażeni w interakcjach osobistych. Mimo to, nie żałuję nawiązywania znajomości w taki sposób. Poznałem wielu naprawdę wspaniałych ludzi, z którymi mogłem się dogadywać, i którzy nie osądzali mnie za to kim jestem. Poznałem pochodzącą ze Słowenii wspaniałą dziewczynę, której imienia ze względu na prywatność nie zdradzę. Po trzech latach nadal jesteśmy razem.
Zamiłowanie do gier sprawiło również, że poznałem czym jest „Dungeons & Dragons”. I śmiało mogę napisać, że to moje kolejne hobby. „Dungeons & Dragons”, można nazwać “grą wyobraźni”. Nie jest to gra komputerowa. Do rozgrywki w D&D potrzebna jest grupa, składająca się z kilku osób oraz Mistrza Gry. Mistrz Gry wymyśla świat fantasy, w którym osadzona jest gra, fabułę, bohaterów niezależnych oraz zadania dla graczy. Gracze natomiast tworzą własnych bohaterów oraz odgrywają ich podczas rozgrywki. Historia toczy się unikatowo i nieprzewidywalnie, często zależnie od rzutów kośćmi. Gdybym miał do czegoś porównać D&D, to przychodzi mi na myśl improwizowany teatr. Swoją drużynę poznałem w sieci po tym jak zafascynowany tytułem, postanowiłem zgłosić swoją gotowość do współpracy z ekipą tłumaczeniową, która przekładała filmiki na youtube z angielskiego na polski. Okazało się, że na tyle fajnie się ze sobą dogadujemy, że przez półtora roku rozgrywaliśmy razem cotygodniowe sesje. To był dla mnie bardzo fajny czas, a nawiązane znajomości przetrwały do tej pory mimo, że zakończyliśmy już kampanię.
Wspomnę tu także o grze, która w okresie późnych lat nastoletnich wywarła na mnie największe wrażenie. Mimo, że grałem wtedy w mnóstwo różnych gier, tylko jedna zapisała się w mojej pamięci na stałe. Było to wydane w 2015 roku „Undertale”, mocno inspirowane wspomnianym już wcześniej „Mother 3”. Gra opowiada o alternatywnej wersji naszego świata, zamieszkiwanego przez ludzi i potwory. Wiele lat przed wydarzeniami ukazanymi w grze, między rasami doszło do wojny. Skończyła się ona przymusowym wygnaniem potworów pod powierzchnię Ziemi. Pewnego dnia, do podziemi trafia główny bohater – ludzkie dziecko. Naszym zadaniem jest ucieczka z krainy potworów i powrót na Ziemię. Podtytuł „Undertale” brzmi “Przyjazne RPG, w którym nikt nie musi umierać”. Możemy, oczywiście, wywalczyć sobie drogę powrotną na powierzchnię siłą, jednak bardzo szybko odkryjemy, że potwory są często bardziej ludzkie od ludzi. Każdy z nich ma cele, marzenia, unikatową osobowość. Całą grę można ukończyć nie zabijając ani jednego potwora. Zamiast walką, każdy problem można rozwiązać inaczej. To właśnie najbardziej przypadło mi do gustu. Rzadko bowiem natrafia się na gry, które można ukończyć bez przemocy. Po drodze spotykamy czarujących i złożonych bohaterów, zawieramy przyjaźnie. „Undertale” nieustannie zaskakuje gracza i bawi się oczekiwaniami. Podobnie jak „Mother 3”, ma dziwaczne, lecz świetne poczucie humoru, oraz zakończenie wyciskające łzy. To piękna opowieść o przyjaźni, nieocenianiu innych „po okładce” i o konsekwencjach naszych działań. Dodając do tego fenomenalną muzykę, bardzo niską cenę, i dostępną do oddzielnego pobrania polską wersję językową, jest to tytuł, w który powinien zagrać każdy. Jest to gra, wobec której mam pewność, że nigdy jej nie zapomnę.
Niecałe dwa lata temu w końcu osiągnąłem pełnoletność i ukończyłem liceum z dobrym wynikiem na maturze. Obecnie studiuję filologię angielską na Warszawskim SWPSie – zdalnie, ze względu na panujące okoliczności. Na tym etapie życia moja znajomość gier także okazała się być przydatna. Od niedawna jestem autorem wpisów encyklopedycznych w największym polskim portalu o grach. Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości będę mógł pełnoprawnie zarabiać pisząc na ten temat. Ponadto, prowadzę pewną inicjatywę na grupie facebookowej przeznaczonej dla rodziców wychowujących dzieci w spektrum autyzmu. Jako, że rodzice nie zawsze wiedzą w jakie gry grają ich pociechy, zamieszczam na grupie cotygodniowe wpisy na temat popularnych tytułów, mające na celu uświadamianie im na co powinni uważać. Cykl ten spotkał się z pozytywnym odbiorem. W przyszłości planuję przerobienie go na blog, gdzie mógłbym zamieszczać wszystkie swoje teksty.
Gry towarzyszyły mi przez całe dzieciństwo i towarzyszą mi także w dorosłości. Czas pokaże czy będę mógł wykorzystać nabytą wiedzę i doświadczenia do tego, aby np. zasilać swój budżet. Jednego jestem natomiast pewien; że miały bardzo duży wpływ na to, jaki teraz jestem. Pomogły mi przejść przez trudne okresy mojej młodości, a może nawet nauczyły kilku ważnych rzeczy. Zdaję sobie sprawę z tego, że zbyt długi czas spędzany przed ekranem komputera czy konsoli może być niebezpieczny i prowadzić do uzależnienia. Z drugiej strony jednak komputer i gry dawały mi szansę na zagospodarowanie czasu wolnego. Znajomość tytułów gier pozwalała mi na nawiązywanie i podtrzymywanie rozmów z rówieśnikami. Oprócz gier raczej niewiele nas łączyło.
W sieci odnalazłem niejedną bratnią duszę, przez co nie czuję się już tak samotny.